W głowie mi zawirowało. Co za bzdury wygadywał Traiben? Co miał na myśli? W pierwszej chwili byłem oszołomiony, potem wściekły. Przyskoczyłem do niego, żeby uderzyć go za bluźnierstwo. Nawet w tamtym momencie, na skalistym, niegościnnym Wierzchołku Kosa Saag miałem niewzruszoną pewność, że Kreshe, Thig, Selemoy, Sandu Sando, Niri-Sellin i inni czekają na nas gdzieś blisko w lśniącym pałacu, który widziałem w mojej wizji tej nocy, kiedy leżałem pod gwiazdami obok Hendy. Powstrzymałem się jednak z miłości do niego. Usilnie starałem się go zrozumieć.
— Pamiętasz — zapytał mnie — co powiedział Ziemianin? O statku, który przyleciał ze świata zwanego Ziemią i wylądował tutaj na szczycie Kosa Saag. I o założonym tutaj osiedlu?
— Tak — powiedziałem. — Oczywiście, że pamiętam.
— Kim mogą być te zwierzęta, jeśli nie zdegenerowanymi potomkami tamtych Ziemian?
Zastanowiłem się nad tym. I doszedłem do wniosku, że Traiben ma racje. Ziemianin nie był tak odrażający jak te istoty, ale istniało miedzy nim pewne podobieństwo, jeśli chodzi o kształt ciała i proporcje. Te długie ręce, krótkie nogi i sposób osadzenia głowy na ramionach. Mieli jeszcze jedną rzecz wspólną. Nasz Ziemianin ani razu nie przybrał bezpłciowej postaci, lecz przez cały czas pozostawał mężczyzną, podobnie jak męscy osobnicy z tego plemienia.
Tak więc te małpy były najprawdopodobniej spokrewnione z Ziemianinem. Były żałosnymi, odrażającymi potomkami podróżników, którzy dawno temu przybyli na Wierzchołek i założyli wioskę. Tak — pomyślałem. — To z pewnością Ziemianie, zdziczali Ziemianie, którzy popadli w barbarzyństwo w czasie tysięcy lat mieszkania na naszym świecie. Lecz to nie czyniło z nich bogów.
Powiedziałem to Traibenowi.
— A gdzie są w takim razie bogowie? — rzucił ostro. — Gdzie, Poilarze? Gdzie są? Jesteśmy na Wierzchołku. Czy można w to wątpić? — Nie widzę błyszczących pałaców. Nie widzę złotych dziedzińców. Nie widzę sali tronowej Kreshego. Pierwszy Wspinacz twierdził, że znalazł tutaj bogów. Gdzie więc oni są? — Machnął ręką w stronę ukrytych wśród skał dzikich Ziemian. — Gdzie są, Poilarze?
Nie miałem odpowiedzi na pytania Traibena. Jego słowa mnie poraziły. Stałem i przyjmowałem ciosy, ale moje serce krzyczało z bólu. W pewnym momencie pomyślałem, że raczej rzucę się w przepaść, zamiast tego wysłuchiwać. Coś bowiem podpowiadało mi, że Traiben ma rację, że na szczycie tej góry nie ma bogów albo raczej, że te istoty są naszymi bogami lub też dziećmi bogów, że popełniono jakiś straszny błąd i trwano w nim przez tysiące lat Pielgrzymek.
Nie potrafiłem stawić czoła takiej możliwości. Było to nie tylko bluźnierstwo, lecz absurd, negacja wszystkiego, w co wierzyłem. Dotrzeć tak daleko, tyle wycierpieć, i wszystko na nic? Tak nie może być. Sama myśl napełniła moją duszę przerażeniem.
Nie mogłem jednak zaprzeczyć argumentom Traibena. Bo gdzie były pałace, o których śniłem? Gdzie bogowie? Widzieliśmy cały Wierzchołek od końca do końca. Zastaliśmy tutaj tylko dwa metalowe domy — jeden duży i lśniący, z którego patrzyło na nas z przestrachem kilka twarzy, nie wyglądających na twarze bogów, i drugi wielki, stary i rdzewiejący — oraz bandę dziwnych nagich istot podskakujących, wrzeszczących i ciskających kamieniami.
To była straszna chwila. Wszyscy patrzyli na mnie z wyczekiwaniem. Nie słyszeli tego, co mi powiedział Traiben. Nie mieli również pojęcia, co mi wyjawił przed śmiercią Ziemianin. Weszliśmy na Wierzchołek, a teraz? Dotarliśmy do celu Pielgrzymki. Czy te dwa metalowe domy i zdziczałe, hałaśliwe istoty to wszystko, co tutaj jest? Czy powinniśmy teraz zrobić w tył zwrot i przez setki Królestw wrócić do na pół zapomnianej wioski u podnóża Ściany, z której wyruszyliśmy tak dawno temu, zamieszkać w okrągłym domu Tych Którzy Wrócili, i podobnie jak nasi poprzednicy zachować milczenie o tym, co zobaczyliśmy na Wierzchołku?
W ustach czułem smak popiołu. Nigdy do tej pory nie zaznałem takiej rozpaczy. Nie mogłem się ukryć, nie mogłem uciec, nie mogłem podać żadnych wyjaśnień. Może odpowiedzi, których szukałem, kryły się w metalowych domach.
Potykając się na miękkich nogach ruszyłem przed siebie. Nie miałem żadnego planu. Stanąłem pod małym lśniącym domem na metalowych podporach. Z okienek w dalszym ciągu wyglądały twarze.
Z bliska przekonałem się, że nie są to twarze bogów, choć nie bardzo wiedziałem, jakie powinny być. Nie, z pewnością to nie bogowie.
Były to twarze Ziemian. Trzech przyjaciół naszego Ziemianina, do których tak pragnął wrócić przed śmiercią.
Cóż, obiecałem go do nich zaprowadzić. I uczyniłem to.
— Ziemianie! — zawołałem ze wszystkich sił, przyłożywszy złożone dłonie do ust. Wydawało mi się, że wiatr porwał słowa. Sam ledwo słyszałem swój głos. Jednak nie ustawałem. — Ziemianie! Ziemianie! Posłuchajcie mnie! Jestem Poilar Kuternoga z wioski Jespodar i mam coś dla was!
Cisza. Martwa cisza na całym plateau.
— Ziemianie, słyszycie mnie? Użyjcie tych małych pudełek, które mówią naszym językiem!
Jak mogli mnie usłyszeć, zamknięci wewnątrz metalowego domu?
Obejrzałem się. Przez ostatni odcinek drogi na Wierzchołek zabalsamowane zwłoki Ziemianina nieśli Kilarion i Talbol. Teraz leżały jak porzucona dziecięca lalka na skraju płaskowyżu w miejscu, gdzie weszliśmy na szczyt.
— Przynieście go tutaj! — zawołałem do Kilariona. Skinął głową, chwycił ciało Ziamianina, zarzucił sobie na plecy i przyniósł. Zgodnie z miomi wskazówkami położył je na ziemi, opierając plecami o skałę, twarzą do metalowego domu.
— Ziemianie! — krzyknąłem. — Oto wasz przyjaciel! Spotkaliśmy go na dole i zabraliśmy ze sobą. Opiekowaliśmy się nim, dopóki nie umarł! Nie pochowaliśmy go! Oto on! Przynieśliśmy waszego przyjaciela!
Czekałem. Co innego mogłem zrobić?
W metalowym domu powoli otworzyło się coś w rodzaju drzwi. Wysunęła się drabinka. Przyszło mi do głowy, że to nie jest prawdziwy dom, lecz statek, którym oni podróżowali między światami. A tym starym i zniszczonym musieli tysiące lat temu przybyć do naszego świata osadnicy z Ziemi.
Zobaczyłem stopę na najwyższym szczeblu drabiny. W dół schodził jakiś Ziemianin.
Był bardzo szczupły, a wokół twarzy powiewały mu długie włosy, które wyglądały jak złoto. Pod pachą niósł mówiące pudełko takie samo jak to, którym posługiwał się nasz Ziemianin. Pomimo zimna miał na sobie lekki, prosty strój. Zobaczyłem pod nim dwie wypukłości. A więc to kobieta w stanie gotowości seksualnej. Czyżbym przerwał parzenie się? Nie, prawdopodobnie przez cały czas występowała w takiej postaci. Wydawało mi się dziwne, że ludzie mogą być stale gotowi do miłości! Tym bardziej świadczyło to o tym, że Ziemianie, którzy pod wieloma względami przypomniał! nas zewnętrznie, byli w rzeczywistości obcymi istotami, pochodzili z innej rasy.
Kobieta zbliżyła się do mnie na odległość kilkunastu kroków. Spojrzała na martwego towarzysza i chociaż nie miałem doświadczenia w odczytywaniu wyrazu twarzy Ziemian, wydawało mi się, że dostrzegam na niej gniew, niesmak, nawet odrazę. Chyba zobaczyłem również ślad strachu.
— Zabiłeś go? — zapytała.
Głos dochodzący z pudełka był wyższy i czystszy niż naszego Ziemianina.
— Nie — odparłem z oburzeniem. — Nie jesteśmy mordercami. Powiedziałem już, że znaleźliśmy go, jak wędrował po górach, i zaopiekowaliśmy się nim. Był wyczerpany, toteż niedługo potem umarł. Wzięliśmy go ze sobą, ponieważ bardzo chciał do was wrócić. Poza tym pomyślałem, że będziecie chcieli mieć go z powrotem.
Читать дальше