Odruchowo uczyniłem znaki strzegące przed magią. Wiedziałem jednak, że tutaj nie ma żadnej magii, podobnie jak nie jest nią ogień zmian, który tli się w trzewiach Ściany. Byłem pewien, że w sadzawce znajdują się naturalne substancje, które potrafią ująć lat ludzkiemu ciału. W naszej przytulnej wiosce jesteśmy zabezpieczeni przed tymi potężnymi siłami, ale tutaj w Ścianie działają na nasze podatne na zmiany ciała, przekształcając je na setki sposobów.
Ogarnął mnie niesamowity spokój. Tutaj jest życie — pomyślałem. — Tutaj jest śmierć. Istnieje wybór: sekunda albo dwie przywracają młodość, minuta zabija. Wydawało mi się to dziwne, lecz prawie nie czułem lęku czy też zdumienia. Nie pragnąłem ani młodości, ani śmierci. Chciałem tylko zmówić modlitwę przy grobie ojca i ruszyć dalej. Może już za długo pielgrzymowałem. Podejrzewałem, że lęk i zdumienie to rzeczy, które dawno zostawiłem gdzieś za sobą na szlaku.
— No więc? — spytał ochrypły głos. — Wskoczymy? Będziemy ładniejsi.
Thrance. Odwróciłem się, rzucając mu piorunujące spojrzenie. Mógłbym go zabić. Zniszczył krótką chwilę spokoju i przyprawił mnie o wściekłość. Stłumiłem jednak gniew.
— Czy już nie jesteśmy ładni? — spytałem. Roześmiał się i nic nie odpowiedział.
— No dalej — zawołała do niego Galii. — Popływaj sobie, Thrance! Pokaż nam, co potrafi Studnia!
Thrance złożył jej ukłon.
— Popływajmy razem, urocza damo.
Rozległy się nerwowe śmieszki. W paru pobrzmiewała aprobata. Zaskoczyło mnie to. Każdy żart przeszywał mi duszę, ale moi towarzysze wyglądali na rozbawionych.
Znowu wróciło napięcie i strach. Nie mogłem uwierzyć, że udało mi się do tej pory zachować spokój. Było to straszne, niebezpieczne miejsce.
— Dość — rzuciłem. — To przekomarzanie się jest dla mnie przykre. Musimy ruszać. — Wskazałem na niską pokrywę chmur. — Tam jest Wierzchołek. Chodźmy.
Nikt się nie ruszył. Rozległo się parę szeptów i niespokojne chichoty. Kilarion udawał, że ciągnie Naxę na brzeg Studni, a Naxa okładał go pięściami w pozorowanej wściekłości. Kath rzucił głupi żart, by zabrać trochę wody na handel, kiedy będziemy wracali do Jespodar. Rozejrzałem się ze zdumieniem. Czy oni wszyscy potracili rozum? Nigdy nie czułem się tak samotny jak wtedy, gdy zobaczyłem, w jaki sposób moi towarzysze spoglądają w kierunku Studni. Na niektórych twarzach dostrzegłem fascynację, na innych pożądanie, a jeszcze na innych radosne podniecenie. Siedem małych kopców nie robiło na nich wrażenia. Oczy Traibena błyszczały nieposkromioną ciekawością. Gazin, Marsiel i jeszcze parę innych osób ze zmarszczonymi czołami wpatrywali się w Studnię, jakby zamierzali za chwilę się w niej zanurzyć. Nawet Hendy walczyła z pokusą. Tylko Thissa zdawała sobie sprawę z niebezpieczeństwa, ale ona również miała dziwny błysk w oczach.
Odgoniłem ich stamtąd krzykiem i kuksańcami. Poszliśmy wąską ścieżką z powrotem do głównego szlaku. Gdy znaleźliśmy się z dala od Studni, czar prysnął. Już nie było głupich śmieszków ani niestosownych żartów.
A jednak straciliśmy dwoje towarzyszy.
Początkowo myślałem, że troje, bo kiedy stanęliśmy, żeby się policzyć, było nas zaledwie piętnaścioro i Thrance. Brakowało jednej kobiety, Hilth Cieśli, i dwóch mężczyzn. Których? Wywołałem wszystkich po imieniu.
— Kath? Naxa? Ijo?
Zgłaszali się. Ktoś powiedział, że nie ma Gazina Żonglera. I wtedy dotarło do mnie, że nigdzie nie widać Traibena.
O bogowie! Traiben! To był dla mnie cios. Nie dbając o to, co powiedzą inni, odwróciłem się i pobiegłem w szalonym pośpiechu z powrotem do Studni, mając nadzieję, że nie będzie za późno, by wyciągnąć go ze śmiertelnie niebezpiecznych wód.
Zobaczyłem jednak, że wesoło maszeruje ścieżką.
— Traibenie! — zawołałem i popędziłem w jego stronę.
Omal na niego nie wpadłem. Nie przewróciłem go tylko dlatego, że w ostatniej chwili skręciłem i wylądowałem na głazie wystającym obok szlaku jak wielki pokruszony ząb. Zaparło mi dech. Przywarłem do skały, obejmując ją ramionami i łapiąc powietrze.
— Myślałeś, że wszedłem do Studni, Poilarze? — zapytał Traiben.
— A co według ciebie miałem myśleć? — rzuciłem z wściekłością.
Uśmiechnął się. Jeszcze nie widziałem u niego tak obłudnej miny.
— Wiesz, że nigdy bym tego nie zrobił. Ale Gazin i Hilth tak. Trochę się tego spodziewałem, ale nowina i tak mną wstrząsnęła.
— Co? — krzyknąłem. — Gdzie oni są?
Po wyrazie twarzy Traibena domyśliłem się, że nie wyszli stamtąd, że skorzystali z niej nie po to, żeby się odmłodzić, lecz umrzeć. I wtedy uświadomiłem sobie, że Traiben musiał tam stać i obserwować wszystko, patrząc z naukowym zainteresowaniem, jak kobieta i mężczyzna, z którymi był związany przysięgą, rozpuszczają się na jego oczach. W tym momencie między mną a Traibenem otworzyła się przepaść. Ogarnął mnie bezgraniczny smutek, choć wiedziałem, że zawsze taki był, więc nie powinienem być zaskoczony.
Razem wróciliśmy do Studni. Wyobrażałem sobie, że wyciągamy zmniejszone ciała, budujemy dwa nowe małe kopce obok siedmiu wcześniejszych. Nigdzie jednak nie było śladu Gazina i Hilth. Przeszukaliśmy wodę kijami znalezionymi w pobliżu, całkiem prawdopodobne, że tymi samymi, których użył ojciec mojego ojca, żeby wyciągnąć ze Studni szkielety siedmiu nieszczęśników. Bez rezultatu.
Zrozumiałem wtedy, że mój ojciec i jego przyjaciele, choć skurczeni się do wielkości niemowląt, musieli w ostatniej chwili zmienić zamiar, próbowali wydostać się ze Studni i zmarli na jej brzegu, trzymając się za ręce. Natomiast Gazin i Hilth poddali się całkowicie. Nawet nie usiłowałem pojąć dlaczego. Zbudowaliśmy kopce na ich cześć i wróciliśmy do grupy. Opowiedziałem, co się stało. Później tego dnia, kiedy maszerowaliśmy skalnym jęzorem na pozór prowadzącym w pustkę, Traiben zaproponował, że opisze mi scenę, której był świadkiem. Rzuciłem mu tak miażdżące spojrzenie, że odsunął się ode mnie, i minęły godziny, zanim się zbliżył.
Znowu znaleźliśmy się w strefie mgieł. Tworzyły wokół nas nieprzeniknioną zasłonę, a nam wydawało się, że coraz głębiej pogrążamy się we śnie.
To był koniec naszych trudów, ostatni etap długiej podróży. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę i nikt nic nie mówił, żeby nie zakłócać świętości chwili. Staliśmy cisi jak nieboszczycy.
Za nami wszystko było białe. Nic nie widzieliśmy. Znajdowaliśmy się na dachu Świata, na drodze do przedsionka Niebios. Wszystko, co zostawiliśmy za sobą, zniknęło, jakby nigdy nie istniało.
Przed sobą również nic nie widzieliśmy. Tak samo po prawej jak lewej ręce. Maszerowaliśmy granią nie szerszą niż na dwie stopy, z bezdennymi otchłaniami po obu stronach. Równie dobrze moglibyśmy iść ścieżką zawieszoną w pustce. To nie miało znaczenia. Nic nie miało znaczenia. Podróż dobiegała końca. Szliśmy gęsiego. Prowadziła Thissa. W tym ostatnim królestwie, gdzie wszyscy poruszaliśmy się po omacku, dzięki mocom santanilli była naszym jedynym przewodnikiem. Podążałem tuż za nią, za mną Hendy, a dalej Traiben. Nie potrafię powiedzieć, w jakiej kolejności szli pozostali, bo ich nie widziałem. Myślę, że Thrance zamykał pochód, ponieważ miał to w zwyczaju, jeśli akurat nie wybiegał daleko w przód.
Dziwne, ale nie było wiatru. Panowało jednak przejmujące zimno, jakiego nie potraficie sobie wyobrazić. Kłuło nas w nozdrza, szczypało w gardła i paliło w płucach jak rozżarzony metal. Zrobiliśmy już wszystko, żeby przystosować się do warunków panujących na tej wysokości, i teraz nie mieliśmy innego wyjścia, tylko znosić w milczeniu wszelkie trudy. Miałem wrażenie, że moja skóra robi się twarda i schodzi płatami, gałki oczne zamieniają się w kamienie, a palce rąk i nóg odpadają.
Читать дальше