— Aha — powiedział. — Nie mam pojęcia, co sądzi Hendy na temat Alamir czy czegokolwiek innego. — Wyciągnął ręce i chwycił moje dłonie. — Biedny Poilar. Biedny smutny Poilar. Jak mi ciebie żal, stary przyjacielu.
Nie wyczułem jednak wiele współczucia w jego glosie. Byłem zbity z tropu. Dlaczego zniknęła? Gdzie? Nie znałem odpowiedzi.
A jednak zniknęła. To jedno wiedziałem.
— Co mam zrobić? — zapytałem.
— Módl się, żeby wróciła — poradził Traiben.
Wychodziłem z siebie ze smutku i strachu. A jeśli źle oceniłem uczucia Hendy? Jeśli mój romans z Alamir nie był dla niej zwykłą zabawą, lecz zdradą naszej miłości? I z zazdrości, i żalu pobiegła do Studni nie po to, by stać się piękniejszą w moich oczach — co wydawało mi się bezsensowne i jej z pewnością również — lecz żeby ze sobą skończyć. Opowiedziałem jej historie śmierci mojego ojca. Czy to ją natchnęło? Myśl, że Hendy leży teraz w wodach Studni Życia, wstrząsnęła mną do głębi.
Nie. Doszedłem do wniosku, że to nieprawdopodobne, i sam siebie próbowałem uspokoić. Hendy rozumiała, że Alamir jest dla mnie mało ważna. Wiedziała, że kocham tylko ją. Musiała to wiedzieć. A strach przed śmiercią, przed zamknięciem na wieczność w skrzyni, z pewnością powstrzymałby ją od podobnego czynu. Tak czy inaczej, nikt nie zabija się z zazdrości. Nikt. To rzecz godna pogardy i bardzo głupia. Nawet ludzie związani ze sobą na stałe biorą sobie czasami innych kochanków i nic się nie dzieje. A Hendy i ja nie byliśmy związani.
Ale dlaczego… gdzie…
I wtedy przypomniałem sobie coś. Usłyszałem głos Hendy mówiący: „Chcę iść do bogów na Wierzchołku, żeby mnie oczyścili i przekształcili. Nie chcę już dłużej być taka jak teraz. Wspomnienia są dla mnie zbyt bolesne, Poilarze. Pragnę się ich pozbyć”.
Tak, o to chodziło. Motyw ucieczki, który jej przypisywałem, był zbyt trywialny. Odeszła nie z zazdrości, lecz dlatego, że od dawna pragnęła zrzucić z siebie ciężar przeszłości, poddać się działaniu boskiego ognia, oczyścić się, zmienić…
Uważałem, że Hendy nie ma szansy, by samotnie dotrzeć na Wierzchołek. Było pewne, że zgubi się we mgle i śnieżycy, będzie się błąkać po groźnym pustkowiu, szukając rozpaczliwie szlaku prowadzącego na szczyt.
W pierwszym odruchu zamierzałem wydać rozkaz wyruszenia w drogę. Stwierdziłem jednak, że to niemożliwe. Tak długo opóźniałem wymarsz, a potem nagle miałem polecić podjąć Pielgrzymkę tylko dlatego, że uciekła moja kochanka? Wszyscy by się śmiali. To byłby koniec mojego przywództwa.
Nie. Musiałem pójść za nią sam, znaleźć ją choćby pod samym Wierzchołkiem i sprowadzić. Czekało mnie trudne zadanie. Podobnie jak Hendy nie znałem drogi. Mogło mi się udać albo nie. Ryzykowałbym życie z czysto osobistych powodów, narażałbym na niepowodzenie całą Pielgrzymkę…
Mogliby postawić mi zarzut, że pozwoliłem odejść Ais, Jecce, Jaifowi oraz wielu innym i nawet nie próbowałem ich szukać. Jak więc śmiem tak szczególnie troszczyć się o Hendy? Powinienem potraktować jej odejście równie obojętnie, a nie biec w panice na jej poszukiwanie.
Miałem twardy orzech do zgryzienia. Nie zrobiłem nic, tylko godzina za godziną wpatrywałem się w ścieżkę i rozpaczliwie próbowałem ułożyć jakiś plan.
Hendy wróciła sama, podczas gdy ja nadal wahałem się, błądziłem, rozważałem różne możliwości.
To było trzeciego dnia jej nieobecności. Nie spałem przez cały ten czas ani nie pozwoliłem Alamir przyjść do mnie. Ledwo co jadłem i nie rozmawiałem z nikim. Gdy tak stałem, wpatrując się w drogę biegnącą do granicy Królestwa, zobaczyłem wysoko na szlaku postać podobną do zjawy, skąpaną w ostrym białym świetle Ekmeliosa. Schodziła wolno i po jakimś czasie poznałem, że to Hendy.
Ale była bardzo zmieniona.
Podszedłem do niej. Miała białe włosy i trupio bladą, przezroczystą skórę, przez którą przeświecały żyły. Stała się znacznie wyższa i chuda jak szkielet. Ta nowa Hendy wyglądała tak krucho, że mógłbym ją przewrócić palcem. Wydawała się zupełnie bezbronna, straszliwie bezradna.
— Hendy? — spytałem niepewnie.
— Tak, jestem Hendy — odparła. Zobaczyłem znajome oczy błyszczące w wychudzonej, bladej twarzy.
— Gdzie byłaś? Co ci się stało?
Wskazała w kierunku Wierzchołka. Spojrzałem na nią, mrużąc oczy.
— Byłaś na samej górze?
— Tylko w sąsiednim Królestwie — powiedziała. Ledwo ją słyszałem.
— Co to za Królestwo?
— Miejsce, w którym nikt nie mówi.
— Aha — skinąłem głową. — Przekształceni. Wszyscy?
— Tak.
— Utracili mowę?
— Wyrzekli się jej — odparła. — Byli na Wierzchołku i wrócili. Teraz żyją w krainie zupełnej ciszy. Pokazali mi drogę, która prowadzi na szczyt. Nie powiedzieli ani słowa. Chyba wskazali mi również drogę do Studni.
— I nauczyli cię, jak się doprowadzić do takiego stanu.
— Nikt mnie tego nie nauczył. To się stało samo.
— Aha — mruknąłem, jakbym rozumiał. Ale nic nie rozumiałem. — Aha. Tak się zdarzyło.
— Poczułam, że się zmieniam. I pozwoliłam na to. Miałem wrażenie, że mówi do mnie z krainy śmierci.
— Hendy, Hendy, Hendy…
Chciałem wziąć ją w ramiona. Bałem się jednak.
Staliśmy naprzeciwko siebie przez jakiś czas, nic nie mówiąc, jakbyśmy oboje również byli mieszkańcami Królestwa, w którym ślubuje się milczenie. Nie spuszczała ze mnie wzroku.
— Dlaczego odeszłaś, Hendy? — zapytałem w końcu. Wahała się przez chwilę.
— Ponieważ siedzieliśmy tutaj bez celu, zamiast iść na Wierzchołek.
— Czy Alamir miała z tym coś wspólnego…
— Nie — odparła w sposób, który nie pozostawiał wątpliwości. — Zupełnie nic.
— Aha — powtórzyłem. — Chodziło więc o Wierzchołek. Ale nie doszłaś tam, choć mogłaś.
— Odkryłam drogę, która tam prowadzi.
— I wróciłaś? Dlaczego?
— Wróciłam po ciebie, Poilarze.
Jej słowa poruszyły mnie do głębi. Miałem ochotę paść przed nią na kolana. Wyciągnęła do mnie ręce. Wziąłem je. Były zimne jak lód i cienkie jak gałązki.
Przeszła coś w rodzaju oczyszczenia. Świadczyła o tym jej nowa postać. Ale rana nie została wypalona do końca. Hendy musiała kontynuować Pielgrzymkę.
— Trzeba dokończyć podróż — stwierdziła.
— Tak. Trzeba.
— Potrafisz stąd odejść?
— Tak. Tak.
— Zrobisz to? To Królestwo jest jak pułapka.
— Musiałem tu trochę pomieszkać. Nie byłem gotowy, by ruszyć dalej.
— A teraz jesteś?
— Tak.
Wydałem rozkaz wymarszu. Zebraliśmy nasze rzeczy — resztki ekwipunku, skromne zapasy żywności, poplamione i wystrzępione plecaki — i ruszyliśmy w drogę. Ojciec mojego ojca wyszedł na portyk i obserwował nas w milczeniu. Niektórzy jego ludzie również wyszli, żeby na nas popatrzyć. Nie dostrzegłem nigdzie Alamir.
Galii i ja nieśliśmy ciało Ziemianina. W tej górskiej krainie nie wykazywało śladów rozkładu. Miał zamknięte oczy i spokojną twarz. Wyglądał tak, jakby spał.
Hendy szła obok mnie na czele kolumny.
Maszerowała pewnie i wytrwale. W jej ruchach widać było siłę i wytrzymałość. Kruchość, którą w niej dostrzegłem w pierwszej chwili, okazała się złudzeniem. Do innych odnosiła się z pewną wyższością. Zmieniony wygląd wyróżniał ją spośród nas, podobnie jak Thrance’ea. Z tym, że groteskowa zniekształcona postać Thrance’a była ponura i odpychająca, natomiast Hendy wydawała się uszlachetniona, surowa i majestatyczna. Zaczynałem nawet dostrzegać w niej piękno.
Читать дальше