— Ale pozostać ptakiem na zawsze.
— Może i zostanę.
— Nie wolno ci — powiedział Pawłysz — bo będę na ciebie czekał. Przecież pozwoliłoś mi cię odszukać po dwóch latach.
— Pamiętasz tę głupią pisaninę?
— Wcale nie była głupia!
— Kiedy ojciec odleciał, poczułam się okropnie samotna i zapragnęłam być komuś potrzebna.
— Nic się przez te pół roku nie zmieniło. To znaczy nie zmieniło się dla mnie.
— Ale ja nie istnieję.
— Za jakiś czas będziesz znowu istnieć.
— A jeśli będę inna? Przecież Sandra, jak wiesz… zmieniła się.
— Nieważne — powiedział Pawłysz. — Nawet gdybyś pozostała ptakiem. Ja wtedy będę żył jak Jerychoński. Zaciągnę się na Stację i będę się denerwował, że długo nie wracasz, że rozpętała się burza, że wieje silny wiatr, że zaplątałaś się w pajęczynie…
— Oszalałeś? Przecież ja jestem ptakiem, a ty człowiekiem.
— Ile razy mam ci powtarzać, że jesteś człowiekiem! Marina zawsze będę na ciebie czekał…
Otworzyły się drzwi wewnętrzne i do sali wszedł Spiro. Widząc, że Pawłysz zajęty jest rozmową, podszedł do drugiego regału, na którym równymi rzędami leżały kłębki pajęczyny zebrane przez ptaki i przygotowane do wysyłki, i zaczął je przeliczać.
— Spiro, o co chodzi? — zapytał Pawłysz.
— Jesteś tutaj? A ja się zastanawiałem, gdzie się podziałeś! Za godzinę na planetoidę odlatuje ciężarówka. Poprowadzi ją Wan, ja zostanę. Może i ty jeszcze u nas pobędziesz?
— Nie — odparł Pawłysz. — Skończył mi się urlop. Ale postaram się jak najszybciej tutaj wrócić.
— Już lecisz? — zapytała Marina.
Spiro wyszedł na palcach i tak ostrożnie zamknął za sobą drzwi, jakby na sali spał ciężko chory człowiek.
Pawłysz nie odpowiedział Marinie, tylko podszedł do niej i pogładził po puszystym skrzydle.
— Ja chyba jednak jestem głupia — powiedziało Marina. — Wydawało mi się, że okropnie się rozczarujesz, jak mnie zobaczysz w takiej postaci i chciałam się gdzieś schować. I kiedy po raz pierwszy usłyszałeś moje imię od Allana i popatrzyłeś na mnie, wtedy chciałam zapaść się pod ziemię.
— Nie mówmy już o tym — powiedział Pawłysz. — Chciałaś, żebym zabrał list do twojego ojca.
— Tak. Już jest gotowy. Nagrałam go na kasecie. Szkoda tylko, że ojciec nie pozna mojego głosu i jeszcze raz niepotrzebnie się zdenerwuje.
— Nie martw się, wszystko mu wytłumaczę. Wiem, co mam mu powiedzieć.
— Co?
— Powiem mu, że oddaję list i zarazem proszę o twoją rękę.
— Zwariowałeś?!
— No dobrze, o twoje skrzydło.
— Sława!
— To podstęp wojenny. Ty zawsze możesz mi odmówić, ale kiedy to zrobię, ojciec uwierzy, że wrócisz do niego cała i zdrowa. Przecież mężny i przystojny kosmonauta z Floty Dalekiego Zasięgu, to znaczy ja, nie prosiłby go o rękę córki, gdyby nie miał pewności, że tę rękę, a nie skrzydło otrzyma.
— Do widzenia, Pawłysz — powiedziała Marina.
Biały ptak patrzył ponad ramieniem Pawłysza na drzwi.
Pawłysz odwrócił się. W drzwiach stał Wan. Musiał tam stać już od dawna i wszystko słyszeć, ale nie dał tego po sobie poznać. Powiedział:
— Ciężarówka jest gotowa. Odlatujemy.
Odwrócił się na piętach i podeszwy jego ciężkich butów wystukały równy, cichnący w dali rytm na stopniach kamiennych schodów.
— Wracaj szybko do zdrowia — powiedział Pawłysz. — Przecież Allan i Saint Venante nie mogą wiecznie pracować za ciebie przy zbiorze pajęczyny.
* * *
Kiedy ciężarówka wylądowała na planetoidzie, Wan powiedział do Pawłysza:
— Idź, statek na ciebie czeka. Ja zostanę tutaj, bo muszę dopilnować wyładunku.
— Do widzenia, Wan. Pewnie się jeszcze zobaczymy.
— Pewnie tak. Galaktyka zrobiła się mała. Pawłysz podał mu rękę.
— Chwileczkę — powiedział Wan. — O mało nie zapomniałem.
Pochylił się i ze schowka pod pulpitem sterowniczym wyjął kwadratowe zawiniątko w plastykowej folii.
— To dla ciebie. Na pamiątkę.
— Co to jest?
— Nieważne, obejrzysz sobie na statku. Ale nie wcześniej. Coś, co powinno sprawić ci przyjemność…
* * *
W pół godziny po starcie „Moskwy” Pawłysz już w swojej kabinie rozwinął paczuszkę. Spod plastyku ukazał się portrecik kopciuszka w bogato rzeźbionej ramce z masy perłowej.