Usnęła.
— Niels, wywołaj Wana. On powinien coś wiedzieć o tych skałach.
Ale najpierw w głośniku rozległ się głos Jerychońskiego.
— Co z Sandrą?
— Sandra śpi — powiedział Niels. — Czemu się denerwujesz? Dimow powiedział, że wszystko jest w porządku, a ty się ciągle denerwujesz…
— Bo jestem człowiekiem, a nie pancernym żółwiem!
— Dobrze już, dobrze — odparł Niels. — Daj mi Wana.
Kopuła drgnęła, ziemia na moment zapadła się pod nogami, a diagnostat odtoczył się od stołu, napinając przewody i czujniki. Dimow rzucił się do stołu, popychając przed sobą diagnostat i osłaniając Sandrę ciałem, jakby bał się, że zaraz z góry posypią się kamienie. Sejsmolog Gogia powiedział do Nielsa:
— Pójdę do Woszczynina.
— Co tam się u was dzieje? — zapytał Jerychoński.
— Nic. To tylko trzęsienie ziemi — odparł Niels. — Gdzie jest Wan?
Pawłysz usłyszał, jak Jerychoński, oddając mikrofon Wanowi, powiedział:
— Ta maszyna jest zupełnie pozbawiona wyobraźni! Nie wie, co może czuć bezradny człowiek…
— Wan, znasz dwie skały o dwadzieścia mil na południowy zachód od Schroniska?
— Jakoś nie bardzo sobie przypominam. Jesteśmy mniej więcej w tym kwadracie, ale nic takiego tu nie widzę. Zresztą gdyby to było coś większego, już dawno zaznaczylibyśmy to na mapie.
— Ale wiesz w przybliżeniu o jakim punkcie mowa?
— W przybliżeniu? Kilka mil od nas. Uniosę kuter w powietrze i polecę po spirali. Ale z takiego pułapu… Może któryś z ptaków będzie wiedział?
— Słusznie — powiedział Dimow, który wraz z Pflugem wyzwalał Sandrę z oplątujących ją przewodów. — Wywołaj ptaki.
— Nie trzeba ich wywoływać — powiedział Niels. — Są tutaj.
— Są tutaj — potwierdził Pawłysz. — Jeden bioformant przyleciał tu za mną. Ten, który odnalazł Sandrę i wyrzucił potem nadajnik.
— Jeśli można prosić, niech pan wyjdzie i zapyta je o te skały…
Pawłysz założył maskę.
Wszystkie trzy ptaki siedziały na wielkim płaskim głazie opodal kopuły i cicho rozmawiały ze sobą, pochylając, z gracją zgrabne główki. Nad nimi wznosiła się czarna góra spowita dymem i obramowana krwawym blaskiem. Pawłysz pomyślał przelotnie, że ten baśniowy widok coś mu przypomina. Pewnie którąś ze skandynawskich sag — trzy ogromne białe ptaki, wulkan i nagi, mroźny brzeg.
Ptaki zauważyły Pawłysza i ruszyły mu naprzeciw.
— No i co? — zapytał jeden z nich.
— Sandra odzyskała przytomność — odparł Pawłysz. — Powiedziała Dimowowi, że zasypało ich w podwodnej grocie o dwadzieścia mil na południowy zachód od Schroniska. Tam powinny być skały, z których dwie wznoszą się ponad wodą. Wan jednak takich skał nie zna.
— Tam nie ma skał — powiedział drugi ptak. — Przynajmniej ich sobie nie przypominam. Saint Venante, może ty widziałeś tam jakieś skały?
— Nie, Allanie — odparł drugi ptak. — Nigdy nie widziałem.
Allan zwrócił się do trzeciego ptaka, na którego szyi wisiał pasek od zgubionego nadajnika.
— A ty?
Trzeci ptak powiedział:
— Chyba wiem, o co chodzi. Kiedy przeczesywałam ten rejon, spostrzegłam dwie rafy. Ich szczyty pokazywały się między falami. Myślę, że te skały wypiętrzyły się tam zupełnie niedawno.
— Dziękuję ci, Marino — powiedział Allan. — Zawsze mówiłem, że masz najlepszy wzrok.
— Oj! — pisnął trzeci ptak, jakby chciał powstrzymać Allana.
— Marina? — zapytał Pawłysz.
— Niech pan biegnie do Dimowa! — powiedział Allan.
— Marina… — powtórzył Pawłysz, ale ptak nagle rozpostarł skrzydła i wzbił się w powietrze.
— Marina Kim? — zapytał Pawłysz Allana.
— Tak, ale pan się chyba spieszy?
Pawłysz pilotował lotnię, na której pokładzie poza nim znajdował się jeszcze sejsmolog Gogia, Niels i Dimow. Pfluge z drugim sejsmologiem pozostali na wyspie Sejsmolog dyżurował przy nadajniku i obserwował wulkan. Pfluge zajmował się Sandrą.
Trzy białe ptaki szybowały przed lotnią na nieco wyższym pułapie. Powietrze było przesycone czerwonawym popiołem wulkanicznym i przesączone przezeń światło kładło się na białych skrzydłach krwawym odblaskiem pożogi.
Jeden z ptaków — Pawłysz nie potrafił powiedzieć który — był Mariną, Kopciuszkiem, który znowu zmienił postać, aby Pawłysz nie mógł go rozpoznać…
— Kto pójdzie z akwalungiem? — zapytał Niels, który zajmował środek kabiny, a pozostali siedzieli wokół niego niczym goście zgromadzeni dokoła imieninowego tortu. Niels leciał dlatego, że zdołał przekonać Dimowa, który wątpił, że bioformant poradzi sobie pod wodą. „Beze mnie — powiedział — pewnie się wam nie uda rozebrać zawału i dotrzeć do wnętrza groty. Będziecie wysadzać skały materiałem wybuchowym? Wyciągać głazy gołymi rękami? A może zaczekacie aż z planetoidy przerzucę wam robota podwodnego?”
— Mamy własnego i możemy go zmontować w ciągu paru godzin.
— Właśnie. Kilka godzin na montaż, parę godzin na transport kutrem… A wtedy może już być za późno! — Równy, płaski głos mechanicznej krtani kontrastował z pełnymi pasji słowami monologu Nielsa. — My tutaj jesteśmy jak w bajce. Pan jest niczym Iwan Carewicz albo Głupi Jasio. My zaś — jak przyjazne panu zwierzaki. Wie pan: idzie Głupi Jasio i spotyka na swej drodze zwierzęta, które za określone usługi obiecują mu swą pomoc. Ptak dostrzegł z nieba narzeczoną, a żółw ma po nią nurkować. Skoro już pan, a właściwie Instytut, podjął się roli Pana Boga i stwarza ludzi nie tyle na swój, ile chyba na diabelski obraz i podobieństwo, to proszę nie rezygnować ze skromnych usług swoich potworów.
— Masz rację, Niels — powiedział Dimow.
— A Marina od dawna jest na Stacji? — zapytał Pawłysz, kiedy zapadło milczenie.
— To nowicjuszka — odparł Dimow — zaledwie od miesiąca w powietrzu. Był tak pochłonięty myślami o podwodnikach, że najwidoczniej zapomniał o wczorajszej rozmowie i nie zapytał, skąd Pawłysz wie o tym, że Marina jest bioformantem.
Kuter kołysał się na falach, wystawiwszy na powierzchnię tylko kopułkę sterówki.
Pawłysz powziął decyzję natychmiast, zanim jeszcze ktoś zaczął się zastanawiać, w jaki sposób przedostanie się na pokład kutra. Włączył nadajnik i powiedział do Wana:
— Wynurz się.
— Ocean jest zbyt sfalowany.
— A twoja zabawka nie może zawisnąć w powietrzu?
— Nie.
— Wobec tego unieś się i leć nad wodą z minimalną prędkością.
— Po co?
— Siądę ci na pokład.
— To bardzo trudne.
— Znowu chcesz się ze mną kłócić?
— Dobrze, wychodzę.
Ptaki uniosły się tak wysoko, że wyglądały jak białe plamki na purpurowym stropie chmur. Potem poszybowały w bok i w dół.
— Pawłysz — powiedział Allan. — Dwie skały ledwie wystające nad wodę o półtora kilometra od ciebie. Lecimy w dół. Patrz.
— Dobra — odparł Pawłysz, ale patrzył w tamtą stronę nie on, tylko Dimow, bo sam obserwował, jak kuter burząc wodę wynurza się ponad falę. Potem zaczął stopniowo zmniejszać wysokość i zwalniać, żeby wyrównać prędkości lotni i kutra.
— Idź najrówniej, jak potrafisz — powiedział do Wana.
— Jak po nitce — odparł Wan.
— Trzymajcie się!
Lotnia opadła na pokład kutra tuż za sterówką. Pokład był mokry, wąski i obły, dlatego Pawłysz wypuścił stojaki awaryjne i ich pofałdowane przyssawki ścisnęły boki stateczku.
Читать дальше