I uśmiechnął się z zażenowaniem, jakby przepraszając za swe nieznośne usposobienie.
— Kiedy — kontynuował Dimow — powstawał nasz instytut, jakiś dowcipniś zaproponował, żeby naszą naukę nazwać ichtiandrologią. Był kiedyś taki bohater literacki — Ichtiander, Diabeł Morski, człowiek-ryba z wszczepionymi skrzelami. Nie czytał pan przypadkiem?
— Czytałem.
— Ale naturalnie ten pomysł nie przeszedł. Uczonym potrzebne są uczone słowa. To nasza słabość. Zostaliśmy nazwani Instytutem Bioformacji. Nowe nauki, jak pan zapewne zauważył, powstają czasem na czole lawiny. Gromadzą się jakieś fakty, doświadczenia, idee, a kiedy ich ilość przekracza dopuszczalny poziom, wtedy powstaje nowa gałąź wiedzy. Nauka ta drzemie do czasu pojawienia się dyscyplin pokrewnych lub nawet nader od niej dalekich, jej idee unoszą się niejako w powietrzu, coraz częściej piszą o niej dziennikarze, ale nauka nie ma jeszcze nazwy i skrystalizowanego ośrodka. Uprawiają ową raczkującą dyscyplinę na razie poszczególni entuzjaści i dziwacy. Tak tamo było z bioformacją. Pierwszymi bioformantami były wilkołaki. Baśniowe wilkołaki zrodzone z pierwotnej fantazji, która widziała w zwierzętach swoich bliskich krewniaków. Człowiek jeszcze wówczas nie wyodrębnił siebie z natury… Widział siłę w tygrysie, przewrotność w wężu, chytrość w lisie. Przekształcał je w totemy i wierzył, iż w zwierzętach kryją się duchy ludzi. Siłą swej wyobraźni przesiedlał w zwierzęta ludzkie dusze i opatrywał je w baśniach ludzkimi cechami. Szczytowym wykwitem tego rodzaju fantazji stali się czarnoksiężnicy, czarownicy, którzy wedle własnej woli przybierali postać zwierząt i złych wilkołaków. Słucha mnie pan?
Pawłysz kiwnął bez słowa głową. Pamiętał, że obiecał nie wtrącać się, nie przerywać.
— Wilkołaki okazały się niesłychanie żywotne. Ludzie pragną latać i latają we śnie. Ludzie pragną pływać jak ryby. Wobec tego zżerana zawiścią ludzkość zaczęła zapożyczać od zwierząt ich metody. Powstał aeroplan podobny do ptaka, powstała łódź podwodna — rekin.
— Zawiść nie była chyba głównym motorem tych wynalazków.
— Pawłysz, proszę mi nie przeszkadzać! Ja wiem, że nie mam racji, ale chcę wykazać, że ludzkość wybrała zdecydowanie niewłaściwą drogę. Usprawiedliwia ją jedynie to, że nie miała wystarczającej wiedzy i możliwości, aby pójść drogą właściwą. Człowiek kopiował poszczególne funkcje zwierząt, ale samego siebie pozostawiał w nienaruszonym stanie. Diabeł Morski pozostawał jedynie marzeniem. Jednak taka sytuacja nie mogła trwać wiecznie. Medycyna osiągnęła pewien poziom, który umożliwił przeszczepianie narządów i tworzenie narządów sztucznych. W życiu ludzi coraz większe znaczenie zaczęła odgrywać biologia, genetyka, sterowane mutacje i tak dalej. Ludzie nauczyli się restaurować, naprawiać swoje organizmy, ale zawsze było to jedynie przywracanie ich stanu poprzedniego, stanu czysto ludzkiego.
Pawłysz miał ochotę powiedzieć coś w rodzaju: „Wszystko to jest od dawna znane, już wiem, o czym chce pan mówić dalej”, ale doskonale rozumiał, że jest dla Dimowa darem losu, niespodziewanym audytorium, przy którym można się wygadać. Podejrzewał, iż Dimow jest urodzonym pedagogiem, którego okoliczności pozbawiły rozkoszy wygłaszania wykładów i rzuciły w otoczenie, które samo wszystko wie i za nic w świecie nie będzie słuchało wykładów nawet z szacunku dla lektora. Zamyślił się i przegapił kilka pełnych pasji słów Dimowa.
— …— Geworkianowi los wyznaczył rolę zbieracza faktów, człowieka, który zestawił w spójną całość wszystkie te przykłady, o których panu dopiero co opowiedziałem i sformułował zadania, kierunki badań i cele bioformacji. Jest oczywiste, że nie tyle go wyśmiano, ile nie potraktowano poważnie. Bo co innego niewielkie jednostkowe zmiany ciała ludzkiego, a co innego zasadnicza jego przebojowa Jeśli jednak ubiegłowieczni uczeni musieli dowodzić swoich rewolucyjnych racji całymi dziesięcioleciami i zyskiwali uznanie gdzieś koło osiemdziesiątego roku życia, to Geworkian miał do dyspozycji Bazę Oceaniczny Nairi, gdzie pracowało już dwunastu podwodników i wszczepionymi skrzelami.
— Sandra jest podwodniczką? — zapytał Pawłysz.
— Naturalnie — powiedział Dimow, jakby zdziwiony niedomyślnością rozmówcy. — Czyżby pan nie zauważył, jak ona specyficznie, głucho mówi?…
— Tak, zauważyłem,
— Sandra przeszła do nas niedawno, ale kiedyś pracowała w Nairi. Na czym to stanąłem?… Aha! Wytworzyła się paradoksalna sytuacja. Ludzie-ryby są nam potrzebni, wyposażamy więc podwodników w skrzela i znajdujemy dla nich mnóstwo pracy w oceanie. Dziennikarze piszą już o rasie ludzi morskich, chociaż naukowcy doskonale rozumieją, że jeszcze za wcześnie o tym myśleć, bo podwójny układ oddechowy tak dalece komplikuje organizm, że jego zrównoważenie jest niezwykle utrudnione Geworkian od samego początku był przeciwny temu, aby skrzela nurków pozostawały częścią ich ciała do samej śmierci. „Nie — mówił Armen Aszotowicz — niechaj ciało ludzkie będzie jedynie powłoką, jaką zgodnie ze swą wolą zechce przyoblec rozum ludzki. Powłoką, którą w razie potrzeby można zrzucić i powrócić do normalnego życia”. Teraz rozumie pan różnice, między nurkami a bioformantami?
Pawłysz zmilczał. Zresztą Dimow nie czekał na odpowiedź, bo odpowiedział sam:
— Bioformant to człowiek, którego struktura cielesna została zmieniona w ten sposób, aby mógł on lepiej wykonywać swoją pracę w warunkach, w jakich normalny człowiek nie może egzystować…
Pawłysz przypomniał sobie, skąd zna nazwisko Geworkiana. Oczywiście jeszcze z lat studenckich To było jakieś piętnaście lat temu. Potem spory ucichły… A może Pawłysz zajmował się akurat czymś innym…
— Spory i dyskusje koncentrowały się wokół problemu numer jeden — kontynuował Dimow — Po co zmieniać strukturę ciała ludzkiego, co jest rzeczą niełatwą i czasami niebezpieczną dla obiektu transformacji! Skoro można wymyślić maszynę, która spełni wszystkie żądane funkcje. No dobrze, iluś tam nurków przyda się w oceanologii, ale co dalej? Chcecie stworzyć Ikara? — pytano nas. — Ikara z prawdziwymi skrzydłami? Wyprzedzimy go na lotni. Chcecie stworzyć człowieka-kraba, który mógłby zejść do Tuscarory? Opuścimy tam samobieżny batyskaf. Ale… — Dimow zawiesił głos, lecz Pawłysz zepsuł mu cały efekt, kończąc za niego zdanie: „Kosmos to nie ziemski Wszechocean”.
Dimow odkaszlnął i zamilkł oburzony, niczym znany aktor, któremu jakiś cham podpowiedział z widowni „Być albo nie być”…
— Przepraszam — powiedział Pawłysz — ale nieźle pamiętany ówczesne dyskusje.
— Tym lepiej — odrzekł lodowatym tonem Dimow.
Wszedł Wan.
— Ciężarówka rozładowana — powiedział.
— Masz wiadomość od Mariny — powiedział Dimow. — Niechcący ją przeczytałem.
Wan podszedł do maszyny i przeczytał notatkę. Potem zerknął na Pawłysza.
— Pawłysz zna jej treść — zauważył Dimow. — Przeczytałem ją na głos.
— To jest wiadomość dla mnie — mruknął Wan.
— Wiem. Już cię przeprosiłem. To naprawdę było niechcący. Kiedy maszyna ruszyła, natychmiast do niej pod szedłem. Wiesz przecież, że to jest u mnie odruchowe.
— Nie to miałem na myśli…
— Marina nie wiedziała, że Pawłysz jest w tym pokoju, a on już wie, że ona jest tutaj.
— I co mam jej teraz powiedzieć?
— Prawdę. Powiedz, że to moja wina i że Pawłysz bez jej zgody nie będzie próbował się z nią spotkać. Obiecał mi to.
Читать дальше