— Zawołam ludzi — powiedział Jerychoński.
— Poczekaj! — ofuknął go Wan, ale Jerychoński nie usłuchał, podszedł do ściany, otworzył niewielką wnękę i nacisnął guzik dzwonka, którego przerywany terkot przetoczył się przez korytarze i pomieszczenia stacji.
Pawłysz przyglądał się portretom. Ponury, czterdziestoletni mężczyzna o wystających kościach policzkowych: Iwan Grunik. Potem starzec i bardzo gęstymi, krzaczastymi brwiami: Armen Geworkian. Jeszcze jeden mężczyzna, młody, z wyrazem zdziwienia w błękitnych oczach: Mikołaj Dracz… Tych ludzi tutaj na Stacji znano i obdarzano szacunkiem. Zapewne już nie żyli, zginęli lub umarli własną śmiercią, ale dokonali czegoś ważnego w dziedzinie, którą zajmują się pozostali, ci, którzy pracowali z nimi dawniej lub wiedzą wszystko o tym, jak ci zmarli żyli, pracowali i dlaczego umarli… A teraz przyjdą tu ludzie wezwani dźwiękiem alarmowego dzwonka. I wśród nich będzie Marina Kim. Pomyślawszy to, Pawłysz odszedł od stołu do ping-ponga. W jednym ze stosików dostrzegł długą błękitną kopertę zaadresowaną do Mariny Kim.
Na salę weszło dwóch medyków w niebieskich kitlach, takich samych, jaki nosił Jerychoński. Pawłysz starał się nie patrzeć na drzwi i myśleć o rzeczach postronnych. Na przykład o tym, jak gra się w ping-ponga przy niskiej grawitacji. Obciąża się piłeczkę? Medycy nie zauważyli Pawłysza i ruszyli wprost do stołu, ale Wan powstrzymał ich gestem ręki:
— Poczekajcie aż wszyscy się zbiorą…
— Jakie to ma znaczenie? — znów zbuntował się Jerychoński.
— Tak zawsze się robi — odparł Wan.
Zjawił się Dimow.
— Gdzie listy służbowe? — zapytał, podchodząc do stołu.
— Proszę chwilę poczekać. — Wan nie zamierzał odstępować od rytuału nawet dla zwierzchnika.
Pawłyszowi wydało się, że na salę weszła Marina. Dziewczyna była czarnowłosa i wiotka, ale na tym jej podobieństwo do Mariny się skończyło. Była Hinduską. Miała mokre włosy i białe sari oblepiało miejscami wilgotną skórę,
— Sandro, nie przeziębisz się? — zapytał troskliwie Jerychoński.
— Tu jest ciepło — odparła Sandra.
Mówiła wolno, jakby dopiero uczyła się składać głoski. Potem głucho westchnęła i odchrząknęła.
— Tu jest ciepło — powtórzyła dźwięcznym głosem.
Sala zapełniała się. Ludzie byli w roboczych ubraniach, jakby tylko na moment oderwali się od swoich zajęć i zamierzali zaraz do nich powrócić. Pawłysz wpatrywał się w twarze wchodzących, bo następna przecież mogła być Marina Kim.
Wan celebrował obrządek. Podsunął stertę oficjalnej korespondencji Dimowowi, a potem brał kolejno, poczynając od najgrubszego, pliki listów i przesyłek, odczytując głośno nazwiska adresatów. Nikt nie protestował przeciwko temu uświęconemu czasem rytuałowi poza Jerychońskim — zdeklarowanym buntownikiem.
Ludzie podchodzili i brali listy, swoje i adresowane do tych, którzy nie mogli oderwać się od pracy i otaczający Wana tłum wolno się rozpraszał. Jedni rozsiadali się wygodnie, żeby przeczytać list, inni znów spiesznie wychodzili, żeby przesłuchać u siebie taśmę. Poczta się kończyła Mariny Kim nie było. Wan wziął garść przesyłek i podał ją Hindusce Sandrze.
— Dla stacji morskiej — powiedział. — Jest tam również list do ciebie. Nie wiedziałem, że przyjdziesz.
Pawłysz pochylił się do przodu, żeby sprawdzić, czy w tej paczuszce nie ma błękitnej koperty, ale niczego nie udało mu się dostrzec Sandra odwróciła się od niego, szukając listu Wan wziął ostatni stosik.
— Sam przekażę — powiedział.
— Proszę się nie fatygować — powiedział Dimow, który choć sprawiał wrażenie całkowicie pogrążonego w lekturze, to jednak słyszał wszystko, co się wokół niego działo. — Zaraz idę na gorę, to przy okazji jej przekażę. A ty zajmij się rozładunkiem ciężarówki. Weź sobie do pomocy hydrologów. Oni dziś nie mają nic do roboty. Czekają na sztorm, a sztormu nie będzie.
— Wiatr się wzmaga — powiedział młodzieniec z długą blizną przecinającą na ukos czoło. — Może się doczekamy.
— Nie obawiajcie się, w razie czego damy wam znać — uspokoił go Dimow. — Zauważyłem, że hydrolodzy mają awersję do prac rozładunkowych. To dziwne.
— Dziwne — zgodził się Jerychoński. — Myśmy rozładowywali dwa kolejne statki.
— Cieszę się, że wszystko rozstrzygnęło się ku obopólnemu zadowoleniu — uśmiechnął się promiennie Dimow.
Wan był zmartwiony. Z kamienną twarzą podał plik listów Dimowowi, które ten wcisnął do bocznej kieszeni.
— Pawłysz — powiedział Dimow — kiedy wrócę, znajdę dla pana pół godziny na pytania i odpowiedzi. Domyślam się, że na razie żadnych pytań pan jeszcze nie ma. Może pan odprowadzić Sandrę, która i tak wraca na dół.
— Pójdę z wami — wtrącił Jerychoński. — Widzę, że niektórzy, zamiast wracać na swe stanowiska pracy, kierują się w stronę naszego gościa. Odpowiem za niego. Nie jest z Ziemi. Wie mniej od nas, co dzieje się w domu, nie zajmuje się sportem i nie zbiera znaczków pocztowych. Jest człowiekiem nieciekawym i źle poinformowanym. Całej reszty dowiecie się od niego przy kolacji. A powiedziawszy to, stłumił jego oburzenie, szepnąwszy na ucho:
— To dla pańskiego dobra, kolego. Bo inaczej nie odczepi się pan od nas do późnej nocy.
Kontynuował swoją myśl, kiedy już znaleźli się w tunelu:
— Gdyby nasza praca była nerwowa i pełna napięć — ciągnął — gdyby na każdym kroku czyhało na nas niebezpieczeństwo, wtedy nie zauważalibyśmy upływu czasu. Ale pracę mamy spokojną, w warunkach nie odbiegających od badań w ziemskim laboratorium, a rozrywek mało. Dlatego właśnie tak garniemy się do nowych twarzy. A nowe twarze u nas się nie pojawiają.
— Nie masz racji, Eryku — powiedziała Sandra. — To tylko u was jest tak spokojnie. U innych wygląda to nieco inaczej.
— Masz na myśli siebie?
— Nie, u mnie też jest spokojnie.
Kręcone schody biegły po ścianach pionowej studni, oplatając szyb windy. Poszli pieszo. Ściana miejscami była wilgotna.
— Jestem filozofem — gadał niezrażony Jerychoński. — I muszę panu powiedzieć, kolego, że warunki mojej tutejszej pracy skłaniają do abstrakcyjnego myślenia. Za pozorną powszedniością naszego życia kryje się zarodek przyszłych burz i przewrotów Ale to jest, powtarzam, zaledwie tło, o do tła człowiek szybko się przyzwyczaja. Sandra powiedziała przed chwilą, że inni nie mają tu zbyt spokojnego życia. Być może…
— Żartowniś — powiedziała Sandra. Szła przodem, a ponieważ szyb był słabo oświetlony, Pawłysz popuścił wodze swojej rozbuchanej fantazji i wyobraził sobie, że schodzi za piękną hinduską maharani do lochów jej rodowego zamku w Golkondzie, w których skarbów strzegą bengalskie tygrysy.
— Żartowniś — powtórzyła Sandra. — A kiedy byłam operowana w zeszłym tygodniu, bał się najbardziej ze wszystkich. Widziałam.
— Chciałem zastosować znieczulenie ogólne — powiedział Jerychoński. — A ty jesteś eksperymentatorką z gatunku tych, co to lubią stwarzać niepotrzebne problemy. Kiedy Dimow się pana spodziewa?
— Mówił coś o pół godzinie — odparł Pawłysz.
— Wobec tego pokażemy panu tylko akwarium i wracamy. Dimow mówi bardzo interesująco, ale okropnie nie lubi niepunktualnych.
— Dziwne — powiedział Pawłysz. — Wszyscy mówią tutaj o Dimowie jak o samowładnym tyranie, a on sprawia wrażenie człowieka bardzo spokojnego i delikatnego.
— Z nami trzeba być tyranem. Ja bym na miejscu Dimowa już dawno uciekł stąd gdzie pieprz rośnie. Ale ten facet ma stalowe nerwy.
Читать дальше