Pawłysz wprawdzie niczego podobnego nie obiecywał, ale uznał, że Dimow wie lepiej, co jest dobre lub złe na Stacji,
— On ją zna? — zapytał Wan Dimowa, jakby Pawłysza nie było w pokoju.
— Sam go o to zapytaj.
— Tak. Znam ją.
Wan usiadł na wolnym krześle.
— Nie przeszkadzam? — zapytał.
— Nie, Opowiadam Pawłyszowi o bioformacji. To cię nie zainteresuje.
— Zainteresuje — powiedział Wan i jeszcze raz przeczytał notatkę.
— No dobrze. — Dimow znów zwrócił się do Pawłysza. — A więc Kosmos, jak pan powiedział, nie jest ziemskim Wszechoceanem. To prawda, wobec czego Geworkian zyskał poparcie Dalekiego Zwiadu Kosmicznego. Nawet pan sobie nie wyobraża, ile zgłoszeń napłynęło, kiedy opublikował swój syntetyczny referat!
— Trzy — powiedział rzetelny Wan, który musiał doskonale znać całą tę historię.
— Nieważne — machnął ręką Dimow. — Z początku były trzy zgłoszenia, ale potem kilkadziesiąt. A co najważniejsze do Geworkiana pospieszyli ze wszystkich stron chirurdzy i biolodzy. To były trudne lata! Wszystkim zależało na konkretnych wynikach, a my nie przyjmowaliśmy ochotników. Mieliśmy jednak głębinowego psa, a właściwie rybę-psa. Potem jeszcze trzy lata doświadczeń i dopiero wtedy mogliśmy z pełnym przekonaniem zagwarantować bioformantowi powrót do jego pierwotnej postaci ludzkiej. Wówczas to, sześć lat temu zaczęliśmy doświadczenia z ludźmi. Pracowałem wtedy u Geworkiana…
— Dimow był pierwszy — powiedział Wan. — Geworkian z początku nie chciał go wziąć, bo w ogóle był wówczas przekonany, że minie co najmniej dwadzieścia lat, zanim pierwszy bioformant stanie się realnością.
— Nie byłem pierwszy — zaoponował Dimow. — Pierwszy był kierowca Polaczek, który do dziś pracuje w Instytucie, na Ziemi. Żywa kronika bioformacji. Bardzo lubi udzielać wywiadów.
— A kto był pierwszym bioformantem? — zapytał Pawłysz.
— Było ich dwóch — odparł Dimow. — Series i Sapajew. — Przygotowano ich do pracy pod wodą na głębokości do dziesięciu kilometrów. Nie mogli przekonać sceptyków, których przekonał dopiero przypadek.
— Zupełnie jak jabłko Newtona — powiedział Wan.
— Tak, bo Newton wiedział, że jabłko spadnie — powiedział gorąco Dimow. — Jestem przekonany, że wszystko już sformułował i czekał tylko na wizualne potwierdzenie.
— No i wybrał się do ogrodu — powiedział bez uśmiechu Wan.
— Dobra — ciągnął Dimow. — Przypadek się zdarzył. Pamięta pan, jak ratowano batyskaf w Rowie Filipińskim?
— Kiedy to było?
— A więc nie pamięta pan. Dla bioformacji to kamień milowy. Batyskaf stracił sterowność, wpadł do szczeliny i został zasypany. Łączności nie było. Słowem klasyczny przykład bezradności techniki. A nasi chłopcy do niego dotarli… Mam gdzieś wycinki prasowe i zdjęcia z tamtego okresu. Jeśli będzie pan miał ochotę, mogę później pokazać…
Dimow mówił o tym, jak o zamierzchłej historii. A przecież od opisywanych przez niego wydarzeń upłynęło zaledwie nieco ponad pięć lat.
— W tym czasie w Instytucie pracowało już kilku ochotników. Wie pan, nawet przy naszych możliwościach proces bioformacji jest niezmiernie trudny. Powiedzmy, że mamy Grunina. Ochotnika, kosmonautę. Ma pracować na planecie, gdzie ciśnienie atmosferyczne dziesięciokrotnie przekracza ziemskie, a temperatura na powierzchni wynosi przeciętnie plus trzysta stopni. Gdzie w dodatku poziom promieniotwórczości jest sto razy wyższy od normy, o ponadto bez przerwy szaleją burze i erupcje wulkanów. Naturalnie możemy posłać na tę planetę robota odpornego na te warunki, a nawet niesłychanie skomplikowany pojazd z człowiekiem w środku. Jednak możliwości tego człowieka będą bardzo ograniczone. Grunin uważa, że powinien pójść na tę planetę sam. Zupełnie sam. Dotknąć własnymi rękami, zobaczyć na własne oczy, bo jest badaczem, pionierem, uczonym. Zatem przyjmujemy Grunina. Sprawdzamy, jakim warunkom winno odpowiadać jego nowe ciało, jakie obciążenia musi ono wytrzymać. Obliczamy algorytm takiego ciała, szukamy analogii, na jakich możemy się oprzeć, badamy ekstremalne zagrożenia i wreszcie w oparciu o modele biologiczne zaczynamy przekształcać Grunina… — Zamilkł.
— Grunin zginął — powiedział Wan.
— Wszystkiego przewidzieć nie sposób. I nie sądzę, żeby można było o to obwiniać Geworkiana. Tworząc bioformę na bazie konkretnego człowieka, należy pamiętać, że zewnątrz owej formy pozostaje mózg tego właśnie człowieka ze wszystkimi jego ograniczeniami…
— Potem był Dracz. Też przygotowywany na tę samą planetę. I Dracz też zginął — powiedział Wan.
— Proszę bez demagogii! — warknął z irytacją Dimow. — Przecież pan wie, że Dracz zginął na Ziemi, kiedy już wrócił ze swojej wyprawy.
Pawłysz przypomniał sobie portret Dracza w jadalni Stacji. Grunina nie mógł sobie przypomnieć, chociaż jego portret też tam wisiał, a Dracz stanął mu przed oczami jak żywy.
— Wrócił — powtórzył Dimow. — Miał na powrót przybrać ludzką postać. Wszystko by się dobrze skończyło, ale na Kamczatce zaczęło się trzęsienie ziemi i trzeba było odetkać wulkan. Wejść do krateru i wysadzić w powietrze skalny korek. Wulkanolodzy poprosili Instytut o pomoc. Geworkian kategorycznie odmówił, ale Dracz słyszał tę rozmowę. Poszedł, zrobił wszystko co należało, ale nie zdążył wrócić… I Geworkian…
— To był najcięższy rok w historii Instytutu — powiedział Wan, aby wypełnić przeciągającą się pauzę.
— Geworkian miał chore serce — powiedział Dimow — i ukrywał to. Tak bardzo chore, że nawet w Moskwie nic już nie mogli zrobić. Ale Instytut istniał, miał kilka laboratoriów i wielu bioformantów.
— Były już nawet legendy — powiedział Wan. — Wie pan, zrobiliśmy speleologa, który mógł widzieć w ciemnościach, przemykać się przez najciaśniejsze tunele i zalane wodą niedostępne groty. Był malutki i zaginął.
— Po pierwsze — przerwał mu Dimow — speleolodzy-bioformanci istnieją, wcale nie są tacy mali i żaden z nich nie zaginął. A legenda, po wtóre, mówi o tym, że jeden z nich nie chciał stawić się na retransformację. Czas przebywania w cudzym ciele jest ściśle określony i jeśli go przekroczyć, organizm z najwyższym trudem powraca do stanu pierwotnego, a w skrajnych przypadkach odtworzenie w ogóle może się nie udać. Takie nieszczęście nigdy dotąd się nam nie przydarzyło, ale zawsze należy się z nim liczyć. Otóż owa legenda utrzymuje, że speleolog, kiedy nadszedł czas powrotu, ukrył się w bezdennych kredowych grotach Quintana Roo, Ukrywa się tam dotychczas, tylko regularnie podrzuca na powierzchnię artykuły naukowe, wydrapane zabytkowym gwoździem na wygładzonych płytkach wapniaka.
— A po trzecie to nie jest żadna legenda — zakończył Wan. — Ten grotołaz siedzi tam do dziś, mimo trwających trzy lata poszukiwań. Nazywa się Cellini. To Włoch.
Dimow machnął na niego jak na uprzykrzoną muchę, a Pawłysz pomyślał, że w tym na poły żartobliwym sporze rację może mieć Wan, a Dimow i cały reprezentowany przez niego Instytut po prostu nie chce pogodzić się z godną pożałowania rzeczywistością. Wyobraził też sobie szczęśliwego speleologa pływającego w lodowatym podziemnym jeziorze i pełzającego z jaskini do jaskini w pogoni za ślepym robakiem nie znanym jeszcze nauce. Ale jak wygląda on sam?
— A jak on wygląda? — zapytał na głos.
— Kto? — nie zrozumiał Dimow.
— Brzydko — powiedział Wan. — Bardzo brzydko. Większość bioformantów nie grzeszy urodą. Mogę panu potem pokazać zdjęcia z instytutowego archiwum. Najbrzydszy jednak był Dracz. Znałem go.
Читать дальше