— Więc dobrze, Bob — zaczął Franklin z namysłem. — Jeśli chodzi o dane liczbowe, znasz je już pewnie lepiej ode mnie. Chcemy zwiększyć pogłowie naszych stad o dziesięć procent w ciągu najbliższych pięciu lat. Jeśli uda się ten eksperyment z dojeniem, zaczniemy ograniczać liczbę kaszalotów i zwiększać liczbę humbaków. Obecnie dostarczamy dwanaście i pół procent światowego zapotrzebowania na żywność, ciąży więc na nas niemała odpowiedzialność. Mam nadzieje podczas swego urzędowania doprowadzić tę wielkość do piętnastu procent.
— Tak, aby każdy mieszkaniec kuli ziemskiej jadł befsztyk z wieloryba przynajmniej raz w tygodniu, co?
— Można to ująć i w ten sposób. Ale w rzeczywistości ludzie jedzą wieloryba codziennie, nie zdając sobie z tego sprawy — za każdym razem, kiedy smażą coś na tłuszczu albo smarują chleb margaryną. Moglibyśmy podwoić naszą produkcję i nikt by tego nie zauważył, ponieważ nasze produkty najczęściej docierają do konsumenta w formie ukrytej.
— Zajmą się tym nasi ilustratorzy. Pokażemy tygodniowe zakupy przeciętnej gospodyni i na każdym produkcie damy tarczę z oznaczeniem, ile procent danego artykułu zawdzięczamy wielorybom.
To świetnie. A, nawiasem mówiąc, czy zdecydowałeś już, jak mnie nazwać? Reporter uśmiechnął się.
— To zależy od szefa. Ale powiem mu, żeby unikał jak zarazy określenia „kowboj oceanu”. Zresztą i tak jest zbyt wyświechtane.
Uwierzę ci dopiero, kiedy zobaczę twój artykuł. Wszyscy dziennikarze obiecują, że nie będą nas tak nazywać, a potem widocznie nie potrafią oprzeć się pokusie. Przy okazji chciałbym wiedzieć, kiedy ukaże się ten artykuł.
— Jeśli nie wypchnie go jakaś sensacja, to mniej więcej za miesiąc. Przyślemy ci oczywiście przedtem korektę, gdzieś pod koniec przyszłego tygodnia.
Franklin odprowadził dziennikarza przez sekretariat, nie bez żalu rozstając się z interesującym rozmówcą, który wprawdzie zadawał nieraz kłopotliwe pytania, ale za to potrafił ciekawie opowiadać o wszystkich prawie najwybitniejszych osobistościach świata. Franklin pomyślał, że teraz on też będzie się do nich zaliczał, gdyż artykuł z cyklu „Ludzie Ziemi” przeczyta co najmniej sto milionów czytelników.
Artykuł ukazał się, tak jak ustalono, po czterech tygodniach. Był zgodny z prawdą, dobrze napisany i zawierał jeden tylko błąd tak drobny, że nawet Franklin go nie zauważył, kiedy czytał korektę. Materiał fotograficzny był doskonały i zawierał między innymi zadziwiające zdjęcie młodego wieloryba ssącego matkę — sugerowało ono ogromne ryzyko ze strony fotografa i całe miesiące cierpliwego czatowania na odpowiedni moment. Fakt, że zostało zrobione w basenie na Wyspie Czapli, a fotograf nawet nie zamoczył stóp, był szczegółem, którym postanowiono nie zawracać głowy czytelnikom.
Poza nie najlepszym dowcipem w podpisie pod pierwszym zdjęciem (“Książę Wielorybów”, też mi coś!) artykuł spodobał się Franklinowi, podobnie zresztą jak wszystkim w Sekcji Wielorybów, w Departamencie Morskim, a nawet w Centrali. Nikt nie podejrzewał, że ściągnie on na głowę Sekcji Wielorybów największą burzę w jej historii.
Nie wynikało to z braku przezorności; czasem przyszłość można przewidywać i można przygotować się na spotkanie nadciągających wydarzeń. Czasem jednak zjawiska pozornie zupełnie ze sobą nie związane — tak dalekie, jakby występowały na innych planetach — nagle oddziaływają na siebie ze straszną siłą.
Sekcja Wielorybów była organizacją, którą budowano przez pięćdziesiąt lat, organizacją, która zatrudniała dwadzieścia tysięcy ludzi i rozporządzała sprzętem wartości przeszło dwóch miliardów dolarów. Jednym słowem, była typowym tworem nowoczesnego naukowego świata, z całą jego potęgą i prestiżem.
Teraz zaś jej podstawami miały wstrząsnąć łagodne słowa człowieka, który żył pięćset lat przed narodzeniem Chrystusa.
Franklin znajdował się w Londynie, kiedy pojawiły się pierwsze oznaki burzy. Nie było nic nadzwyczajnego w tym, że przedstawiciele Światowej Organizacji do Spraw Wyżywienia zwracali się do niego bezpośrednio, z pominięciem jego zwierzchników w Departamencie Morskim. Niezwykłe było to, że sam sekretarz naruszył rytm codziennej pracy sekcji, zmuszając Franklina do odwołania wszystkich spotkań i do natychmiastowego odlotu na Cejlon, do małego miasteczka, o którym nigdy nie słyszał i którego nazwy nie potrafił nawet wymówić.
Na szczęście w Londynie było upalne lato i dodatkowe dziesięć stopni w Colombo nie sprawiało zbyt wielkiej przykrości. Na lotnisku czekał miejscowy przedstawiciel Światowej Organizacji do Spraw Wyżywienia, ubrany w przewiewny sarong, przyjęty tutaj nawet przez najbardziej konserwatywnych Europejczyków. Franklin uścisnął dłonie także kilku pomniejszych oficjeli, z ulgą stwierdził, że nie ma reporterów, którzy pewnie wiedzą już więcej od niego o celu tej podróży, i przesiadł się do mniejszego samolotu, w którym miał odbyć ostatni etap drogi.
Kiedy wreszcie odzyskał oddech i zobaczył daleko w dole ogromne przestrzenie zautomatyzowanych plantacji herbaty, zwrócił się do swoich towarzyszy podróży z prośbą o wyjaśnienia.
— Może wreszcie dowiem się, o co chodzi. Dlaczego ściągnięto mnie w takim pośpiechu do Ana… jak się nazywa ta miejscowość?
— Anuradhapura. Czy sekretarz nic ci nie mówił?
— Rozmawialiśmy w Londynie na lotnisku zaledwie kilka minut. Możecie zacząć od początku.
— Właściwie zanosiło się na to już od kilku lat. Ostrzegaliśmy Centralę, ale nie traktowano nas poważnie. Twój wywiad był kroplą, która przepełniła kielich. Mahanayake Thero z Anuradhapury, najbardziej wpływowy człowiek Wschodu (jeszcze nieraz o nim usłyszysz) przeczytał artykuł i natychmiast zażądał, aby mu umożliwić zapoznanie się na miejscu z działalnością sekcji. Nie możemy mu odmówić, chociaż wiemy doskonale, o co mu chodzi. Na pewno weźmie ze sobą zespół fotoreporterów i zbierze materiał do wielkiej kampanii propagandowej przeciwko Sekcji Wielorybów, a kiedy akcja nabierze rozmachu, zażąda referendum. Jeśli głosowanie wypadnie na naszą niekorzyść, to sprawa będzie poważna.
Łamigłówka została rozwiązana, wszystko było jasne. Franklin poczuł się nawet urażony, że ściągnięto go z drugiego końca świata dla takiego głupstwa. Zaraz jednak uświadomił sobie, że człowiek, który go tu przysłał, uznał, iż sprawa jest poważna; widocznie w Centrali Tępiej zdają sobie sprawę z rozmiarów niebezpieczeństwa. Nie wolno nie doceniać potęgi religii, nawet tak pokojowej i tolerancyjnej jak buddyzm.
Podobna sytuacja była nią do pomyślenia jeszcze sto lat temu, ale gwałtowne zmiany społeczno-polityczne ubiegłego stulecia stworzyły w rezultacie taki właśnie układ. Po upadku lub osłabieniu swoich wielkich rywali buddyzm pozostał jedyną religia, mającą jeszcze rzeczywistą władzę nad umysłami.
Chrześcijaństwo, które nigdy nie wróciło do równowagi po ciosach zadanych mu przez Darwina i Freuda, skapitulowało ostatecznie po odkryciach archeologicznych z końca dwudziestego wieku. Hinduizm, z jego fantastycznym panteonem bogów i bogiń, nie utrzymał się w wieku naukowego racjonalizmu. Mahometanizm zaś, osłabiony tymi samymi siłami, stracił dodatkowo na prestiżu, kiedy wschodząca gwiazda Dawida przyćmiła blady półksiężyc Proroka.
Wszystkie religie zachowały się i będą jeszcze wegetować przez wiele pokoleń, ale nie mają już dawnej siły. Jedynie nauka Buddy zachowała, a nawet zwiększyła swoje wpływy, zapełniając próżnię powstałą po upadku innych wierzeń. Będąc bardziej filozofią niż religią i nie opierając się na dogmatach, które mógłby rozbić młotek archeologa, buddyzm nie obawiał się kataklizmów, które powaliły pozostałych gigantów. Przeżywał wprawdzie generalne porządki wewnętrznych reformacji, ale zasadnicza jego struktura pozostała nie zmieniona.
Читать дальше