— Dwie minuty. Powinna już się pokazać. — Spojrzał na morze za rafą i z zadowoleniem powiedział: — O, jest!
Do wyspy zbliżał się podłużny czarny wzgórek, a w chwilę później Franklin zobaczył niski, szeroki słup pary typowy dla humbaków. Zaraz potem ukazała się druga, znacznie mniejsza fontanna, zdradzając, że jest to samica z cielakiem. Oba wieloryby bez chwili wahania przepłynęły wąski kanał, wybity przed laty w rafie, aby małe statki mogły dopływać do laboratorium. Potem skręciły w lewo do dużego basenu i tam zatrzymały się posłusznie jak dobrze wytresowane psy.
Dwaj pracownicy laboratorium ubrani w nieprzemakalne kombinezony toczyli do skraju basenu coś, co wyglądało jak duża gaśnica. Lundquist i Franklin podeszli do nich i wkrótce przekonali się na własnej skórze, dlaczego tamci w słoneczny dzień noszą nieprzemakalną odzież. Po każdym wydechu wielorybów spadał miniaturowy deszcz i Franklin też musiał pożyczyć pelerynę dla ochrony przed cuchnącym prysznicem.
Nawet inspektorom nieczęsto zdarzało się oglądać żywego wieloryba z tej odległości i w tak idealnych warunkach. Matka miała około pięćdziesięciu stóp długości i podobnie jak wszystkie humbaki odznaczała się bardzo masywną budową. Nie była pięknością, za duże, nieregularne brodawki na płetwach nie dodawały jej urody. Cielę miało około dwudziestu stóp długości i nie było chyba zadowolone z pobytu w zamkniętym basenie, gdyż przez cały czas krążyło niespokojnie wokół flegmatycznej matki.
Jeden z pracowników wydał dziwny, wysoki okrzyk i wielorybica natychmiast przewróciła się na bok, odsłaniając połowę swego pofałdowanego brzucha. Nie zdradzała najmniejszego niezadowolenia, kiedy odsłoniętą sutkę przykryto dużą, gumową przyssawką; co więcej wyraźnie pomagała ludziom, gdyż licznik przy zbiorniku zaczął natychmiast wykazywać zadziwiający przepływ.
— Wiesz oczywiście — wyjaśniał Lundquist — że samice wstrzykują młodym mleko pod ciśnieniem. Dzięki temu cielęta mogą ssać w zanurzeniu i woda nie dostaje im się do pyska. Jednak kiedy małe są bardzo młode, matka przewraca się na bok i cielęta ssą nad powierzchnią. To nam znacznie ułatwia zadanie.
Posłuszny wieloryb bez żadnej komendy okrążył basen i odwrócił się na drugi bok, umożliwiając pobranie mleka z drugiej sutki. Franklin spojrzał na zbiornik; licznik wskazywał pięćdziesiąt litrów mleka i wciąż jeszcze przybywało. Cielę zaczynało się wyraźnie denerwować, możliwe, że podniecał je zapach mleka, które przypadkowo dostało się do wody. Kilkakrotnie próbowało odepchnąć nosem s wago mechanicznego konkurenta i trzeba mu było przyłożyć kilka klapsów.
Franklin patrzył na to wszystko z podziwem. Wiedział, że już wcześniej próbowano doić wieloryby, ale nie podejrzewał, że można to robić tak szybko i sprawnie. Do czego to jednak prowadziło? Znając doktora Lundquista mógł się domyśleć.
— Obecnie mówił uczony, przekonany, że pokaz wywarł zamierzone wrażenie — możemy otrzymać przynajmniej pięćset funtów mleka dziennie, bez uszczerbku dla cielaka. Jeśli zaczniemy prowadzić pod tym kątem hodowie, tak jak to zrobiono z bydłem, będziemy mogli bez trudu uzyskiwać tonę mleka dziennie od sztuki. Myślisz, że to dużo? Ja uważam, że to bardzo skromna liczba. Przecież rasowe krowy dają przeszło sto funtów mleka dziennie, a wieloryb waży przeszło dwadzieścia razy więcej od krowy!
Franklin spróbował przerwać potok liczb.
— To wszystko bardzo ładnie — powiedział. — Nie wątpię w prawdziwość twoich danych. Nie wątpię również, że udało wam się usunąć z mleka smak tranu… Tak, próbowałem kiedyś, dziękuję. Ale jak u licha chcecie spędzać wszystkie krowy na udój, zwłaszcza że stado odbywa coroczną wędrówkę na trasie długości dziesięciu tysięcy mil?
— Myśleliśmy również nad tym zagadnieniem. Jest to w znacznej mierze sprawa tresury i zdobyliśmy niemałe doświadczenie, ucząc Susan reagowania na nasze komendy. Czy widziałeś kiedyś, jak na farmie mlecznej krowy o odpowiedniej godzinie wchodzą same do automatu i wychodzą po wydojeniu, choć w promieniu wielu kilometrów nie ma ani jednego człowieka? A możesz mi wierzyć, że wieloryby są o wiele mądrzejsze i łatwiejsze do tresury niż krowy! Naszkicowałem wstępny projekt pływającej cysterny, która może doić cztery wieloryby jednocześnie i płynąć wraz z wędrującym stadem. Poza tym teraz, kiedy nauczyliśmy się kontrolować rozrost planktonu, możemy powstrzymać wędrówki i wykarmić wieloryby w tropikach. Zapewniani cię, że cała sprawa jest zupełnie realna.
Wbrew sobie Franklin dał się porwać tej idei. Wysuwano ją w tej czy w innej formie od wielu lat, ale doktor Lundquist był pierwszy, który coś zrobił dla jej realizacji.
Mama wielorybica i jej nadal nieco niespokojne cielę wyruszyły na morze i wkrótce wypuszczały fontanny pary i nurkowały z pluskiem po drugiej stronie rafy. Patrząc na nie Franklin pomyślał sobie, że może za kilka lat zobaczy setki wielkich bestii, czekających posłusznie w kolejce do pływającej dojarki i oddających po tonie jednej z najbardziej pożywnych substancji na świecie. Nie wiadomo jednak, czy wszystko nie pozostanie w sferze marzeń; wyłonią się niezliczone problemy techniczne i to, co udawało się na skalę laboratorium z jednym zwierzęciem, może być nierealne na skalę masową.
— Chciałbym — powiedział Franklin — żebyś przedstawił mi projekt, wykazujący, ile ludzi i jaki sprzęt potrzebny będzie do uruchomienia takiej… hm… mleczami. Tam, gdzie to możliwe, proszę podać przypuszczalny koszt. Obliczcie też, ile mleka można z takiej stacji otrzymać i jaką przedstawia ono wartość handlową. To da nam konkretną podstawę do dyskusji. Na razie jest to tylko interesujący eksperyment i nikt nie potrafi powiedzieć, czy ma on jakieś znaczenie praktyczne.
Lundquist był jakby z lekka rozczarowany brakiem entuzjazmu ze strony dyrektora, ale zaraz zapalił się znowu. Jeśli Franklin choć przez chwilę sądził, że jeden mały projekt, taki jak wielorybia mleczarnia, wyczerpuje fantazję doktora Lundquista, to wkrótce miał się przekonać, że tak nie jest.
— Następna propozycja, którą chciałbym przedstawić — zaczął uczony — znajduje się dopiero w stadium projektów. Wiem, że jednym z naszych najpoważniejszych problemów jest brak rąk do pracy, i zastanawiałem się nad sposobami zwiększenia wydajności przez uwolnienie ludzi od niektórych prostszych prac.
— Sądzę, że w tej dziedzinie zrobiono już wszystko, co możliwe, zbliżając się do niemal pełnej automatyzacji. Zresztą niecały rok temu działała u nas komisja ekspertów od wydajności pracy. (I sekcja do dzisiaj nie może się z tego otrząsnąć, dodał Franklin w myśli).
— Moje podejście do zagadnienia — wyjaśnił Lundquist — jest cokolwiek niekonwencjonalne i jako byłego inspektora powinno cię szczególnie zainteresować. Jak wiesz, do kierowania większym stadem wielorybów potrzeba normalnie dwóch, a nawet trzech łodzi podwodnych; przy jednej łodzi stado rozsypie się we wszystkich kierunkach. Otóż zawsze wydawało mi się to rażącym marnotrawstwem ludzi i sprzętu, gdyż do kierowania całą akcją wystarcza jeden człowiek. Pomocnicy są mu potrzebni tylko po to, żeby wydawać odpowiednie dźwięki w odpowiednich miejscach — coś, co równie dobrze mógłby robić automat.
— Jeśli myślisz o automatycznych łodziach pomocniczych, to rzecz została wypróbowana i okazała się niepraktyczna. Inspektor nie może kierować dwoma statkami naraz, nie mówiąc już o trzech.
— Wiem wszystko o tamtym eksperymencie — odpowiedział Lundquist. — Przy odpowiednim podejściu rzecz mogła się udać, ale mój pomysł jest bardziej radykalny. Powiedz, czy mówi ci coś nazwa „owczarek”?
Читать дальше