Fale uderzeniowe wygasły, a wraz z nimi ustąpiły najgorsze obawy Franklina. Nie trzeba się już obawiać, że ciśnienie uszkodzi pancerz łodzi, a obsuwająca się ściana też pozostała daleko w tyle. Najlepszy dowód, że unoszący go prąd wody był już znacznie słabszy. Na ekranie hydrolokatora tłumiący sygnały obłok ustępował z minuty na minutę, w miarę tego, jak opadał muł i piasek.
Stopniowo z mgły skłóconych odbić wyłaniało się zniekształcone zbocze góry. Obraz na ekranie stawał się coraz wyraźniejszy i można było dostrzec wielką szramę wyrytą przez lawinę. Dno nadal było przesłonięte chmurą wzniesionego mułu; upłynie kilka godzin, zanim stanie się znowu widoczne i można będzie ocenić skutki tego drgnięcia skorupy ziemskiej.
Franklin wpatrywał się w ekran i czekał. Z każdym okrążeniem promienia obraz stawał się wyraźniejszy. Woda nadal była zmącona, ale większe cząstki już opadły na dno. Widział już na milę wokół siebie, potem na dwie… trzy…
I nigdzie nie było ani śladu wyraźnego i jasnego echa łodzi Dona. Nadzieja słabła w miarę tego, jak rozszerzał się zasięg hydrolokalora i ekran pozostawał pusty. Franklin, targany uczuciem rozpaczy, wciąż na nowo wysyłał swoje wezwania w otaczającą go ciszę.
Wybuchem petard sygnalizacyjnych zaalarmował wszystkie hydrofony Pacyfiku. Wodą i powietrzem natychmiast wyruszyły ekipy ratownicze, ale Franklin, który przystąpił do poszukiwań schodząc po spirali w głąb, wiedział, że wszystko to na próżno.
Don Burley przegrał swój ostatni zakład.
Wielka mapa pokrywająca całą ścianę gabinetu była dość niezwykła. Wszystkie lądy pozostawiono dziewiczo białe; widać, że twórcy tej mapy lądy nie interesowały. Za to morza były opisane szczegółowo i skrzyły się niezliczonymi kolorowymi światełkami, którymi rządził jakiś ukryty w ścianie mechanizm. Światełka te zmieniały powoli położenie, informując w ten sposób wtajemniczonych o ruchach wszystkich większych stad wielorybów, zamieszkujących morza i oceany.
Franklin oglądał tę mapę wielokrotnie w ciągu ostatnich czternastu lat, po raz pierwszy jednak patrzył na nią z tego miejsca. Siedział teraz w fotelu dyrektora.
— Nie muszę cię uprzedzać, Walt — powiedział na pożegnanie jego poprzednik — że przejmujesz sekcję w bardzo delikatnej sytuacji. W ciągu najbliższych pięciu lat dojdzie do decydującej konfrontacji z farmami. Jeżeli nie uda nam się zwiększyć wydajności, białko uzyskiwane z planktonu pobije nas taniością.
A przecież to nie, jest nasz jedyny problem. Mamy coraz większe trudności z ludźmi, a tu na dodatek coś takiego.
Rzucił na biurko folder reklamowy i Franklin uśmiechnął się krzywo, poznając ogłoszenie, które od tygodnia ukazywało się we wszystkich poważniejszych czasopismach świata. Departament Kosmonautyki musiał na to wydać kupę forsy.
Na dwóch stronach przedstawiono w niezwykle jaskrawych kolorach scenę podmorską. W kryształowo czystej głębinie walczyły potężne, okryte łuską potwory, większe i bardziej odrażające od wszystkiego, co żyło na Ziemi od okresu jurajskiego. Znając fotografie Franklin wiedział, że zwierzęta zostały przedstawione z drobiazgową dokładnością, natomiast jeśli chodzi o przejrzystość wody, to artysta niewątpliwie przesadził.
Towarzyszący tekst był utrzymany w spokojnym tonie; widocznie uznano, że obrazek jest wystarczająco sensacyjny i nie wymaga upiększeń. Departament Kosmonautyki poszukiwał młodych ludzi na stanowiska inspektorów i specjalistów od produkcji żywności do pracy przy zagospodarowaniu mórz wenusjańskich. Jest to, jak twierdzono w ogłoszeniu, najciekawsza i najlepiej płatna praca w całym układzie słonecznym; wynagrodzenie jest wysokie, a wymagane kwalifikacje niższe niż w przypadku pilota kosmicznego czy astrogatora. Po wyliczeniu warunków, jakim muszą odpowiadać kandydaci, ogłoszenie kończyło się hasłem, które Komisja do Spraw Wenus lansowała od sześciu miesięcy i którego Franklin miał już powyżej uszu:
POMÓŻ BUDOWAĆ DRUGĄ ZIEMIĘ.
— Na razie mamy dość kłopotów z pierwszą — mówił były dyrektor — a tymczasem najzdolniejsza młodzież ucieka na Wenus. Między nami mówiąc, wydaje mi się nawet, że Departament Kosmonautyki ostrzy sobie zęby na niektórych naszych pracowników.
— Nie mogą tego zrobić!
— Tak sądzisz? Jest tam w teczce prośba o zwolnienie starszego inspektora McRae’a; jeśli nie uda ci się namówić go, żeby został, to postaraj się wyciągnąć z niego, dlaczego odchodzi.
Tak, życie nie zapowiada się różowo, pomyślał Franklin. John McRae był jego starym przyjacielem; czy ma prawo odwoływać się do tej przyjaźni teraz, kiedy jest przełożonym Johna?
— Inny problem polega na tym, żeby utrzymać w ryzach uczonych. Ten Lundquist jest znacznie gorszy od Robertsa; Roberts miewał swoje pomysły, ale ten pracuje nad sześcioma zwariowanymi pomysłami naraz. Połowę czasu spędza na Wyspie Czapli. Może dobrze byłoby polecieć tam i pogadać z nim. Jakoś nigdy nie mogłem się tam wybrać.
Franklin słuchał uprzejmie, podczas gdy jego poprzednik z wyraźną lubością przedstawiał wszystkie ciemne strony jego nowego stanowiska. Większość z nich była mu dobrze znana, nic więc dziwnego, że myślami był daleko. Myślał o tym, jak dobrze byłoby zacząć urzędowanie od oficjalnej wizyty na Wyspie Czapli, której nie odwiedzał od pięciu lat, a z którą wiązało się tyle wspomnień z okresu, kiedy zaczynał pracę w sekcji.,
Doktor Lundquist był uradowany wizytą nowego dyrektora — sądził w swojej naiwności, że uzyska większe poparcie dla swoich planów. Na pewno zrzedłaby mu mina, gdyby wiedział, że zanosi się raczej na coś przeciwnego. Franklin zawsze odnosił się do badań naukowych z największym zrozumieniem, teraz jednak, kiedy sam musiał akceptować rachunki, stwierdził, że jego punkt widzenia uległ pewnej zmianie. Wszystkie prace Lundquista będą musiały dawać sekcji bezpośrednie korzyści. Inne sprawy nie wchodzą w grę, chyba że uda się przekazać je Departamentowi Nauki.
Lundquist był niskim, kipiącym energią człowieczkiem, którego szybkie, nerwowe ruchy przywodziły na myśl wróbla. Reprezentował typ entuzjasty, jakich nieczęsto się już dzisiaj spotyka, i łączył znakomite przygotowanie naukowe z nieskrępowaną wyobraźnią. Do jakiego stopnia była ona nieskrępowana, Franklin miał się wkrótce przekonać.
Na razie jednak wyglądało na to, że większość badań prowadzonych w laboratorium dotyczy spraw dość pospolitych. Dwaj młodzi pracownicy przez pół godziny zanudzali Franklina, wyjaśniając mu nowe metody ochrony wielorybów przed trapiącymi je pasożytami, a potem ledwie udało mu się uniknąć wykładu na temat wielorybiego położnictwa. Z nieco większym zainteresowaniem słuchał o ostatnich osiągnięciach w dziedzinie sztucznego zapładniania, gdyż sam kiedyś uczestniczył w pierwszych — i najczęściej zupełnie nieudanych — eksperymentach tego rodzaju. Potem ostrożnie powąchał kawałek syntetycznej ambry i przyznał, że pachnie zupełnie jak naturalna, i wreszcie wysłuchał taśmy z nagranym biciem serca wieloryba przed i po operacji, która uratowała mu życie, udając, że słyszy jakąś różnicę.
Wszystko było tutaj w największym porządku. Następnie Lundquist poprowadził go do wielkiego basenu.
— Myślę — mówił — że to będzie ciekawsze. Na razie jesteśmy na etapie doświadczeń, ale rzecz ma przed sobą przyszłość.
Uczony spojrzał na zegarek i mruknął do siebie:
Читать дальше