— Ależ skąd! — zełgał Franklin bez mrugnięcia okiem. — Prawdę mówiąc, jest to dla mnie coś nowego i cieszę się, że mogłem tu przyjechać — dodał już z większą dozą prawdy.
— To doskonale! — powiedział Thero, z wyrazem szczerego zadowolenia. — Podobnie myślę o mojej wycieczce do waszej bazy w Południowej Georgii, chociaż obawiam się, że tamtejszy klimat może mi niezbyt odpowiadać.
Franklin przypomniał sobie otrzymane na. drogę instrukcje: „Staraj się go w miarę możności zniechęcić do wyprawy, ale rób to delikatnie”. W porządku, ma teraz okazję.
— To jest sprawa, którą właśnie chciałem poruszyć, Wasza Wielebność — odpowiedział, mając nadzieję, że użył właściwego tytułu. — W Południowej Georgii jest teraz zima i baza będzie właściwie nieczynna aż do wiosny, to jest przez najbliższe pięć miesięcy.
— Tak, to głupio, że nie pomyślałem o tym, ale od dawna chciałem zobaczyć Antarktykę i zawsze coś mi przeszkadzało. W takim razie będziemy musieli wybrać którąś z baz na półkuli północnej. Co proponujesz — Grenlandię czy Islandię? Proszę powiedzieć, co jest dla was wygodniejsze. Nie chciałbym sprawiać wam zbyt wiele kłopotu.
To ostatnie zdanie pokonało Franklina, zanim rozpoczęła się właściwa bitwa. Teraz wiedział już, że ma do czynienia z przeciwnikiem, który nie pozwoli sobie zamydlić oczu i nie da się zawrócić z wybranej drogi. Będzie musiał po prostu towarzyszyć Thero, modląc się w duchu, żeby wszystko poszło dobrze.
Rozległa zatoka upstrzona była pióropuszami pary, znaczącymi obecność wielkiego stada wielorybów, krążącego niepewnie w miejscu. Zwierzęta nie były wystraszone; po prostu nie rozumiały, po co sprowadzono je do tej zatoki wśród gór. Przez całe życie były posłuszne rozkazom mającym postać wibracji lub impulsów elektrycznych i pochodzącym od małych stworzeń, które wieloryby przywykły uważać za swoich panów. Rozkazy te nigdy nie wyrządzały im krzywdy, a wprost przeciwnie, najczęściej wskazywały drogę ku żyznym pastwiskom, których wieloryby same nie były w stanie odnaleźć, gdyż znajdowały się w okolicach, które jak je uczyło doświadczenie i pamięć milionów lat, zawsze były pustynią. Często też mali panowie bronili ich przed napastnikami, odpędzając w porę rozbójników.
Wieloryby nie miały wrogów i nie znały strachu. Od wielu pokoleń przemierzały spokojne oceany, tłuściejsze, gładsze i bardziej zadowolone z życia niż wszyscy ich przodkowie od początku świata. W ciągu ostatniego półwiecza dzięki troskliwym zabiegom swoich panów zwiększyły długość przeciętnie o dziesięć, wagę zaś o trzydzieści procent. W wodach Golfsztromu igrał teraz wraz z małżonką i nowo urodzonym cielęciem król wszystkich wielorybów, stupięćdziesięciostopowy płetwal błękitny numer B. 69322, znany powszechnie jako Lewiatan. Takich rozmiarów nie udałoby mu się osiągnąć w żadnych innych czasach i chociaż są to sprawy nie do udowodnienia, można go prawie na pewno uważać za największe zwierzę, jakie kiedykolwiek żyło na Ziemi.
W miarę jak impulsy elektryczne kierowały stado wzdłuż niewidzialnych kanałów, z chaosu wyłaniał się porządek. Potem bariery elektryczne przeszły w betonowe, wieloryby płynęły teraz jeden za drugim czterema równoległymi wąskimi kanałami. Automaty ważyły je i mierzyły, odrzucając mniejsze sztuki i kierując je z powrotem do morza, gdzie wracały nieco ogłupiałe, nie zdając sobie sprawy z tego, jak bardzo zostały przerzedzone.
Wieloryby, które przeszły próbę, płynęły niczego nie podejrzewając dalej i wpływały do dużej laguny. Pewnych zadań nie można powierzać całkowicie automatom; pracowali tu ludzie, którzy oceniali stan zwierząt, sprawdzali, czy nie popełniono gdzie błędu, i notowali numery przeznaczonych na rzeź sztuk, kiedy przepływały one ostatni, krótki odcinek z laguny do rzeźni.
— To jest B. 52111wyjaśniał Franklin stojącemu obok niego Thero. — Siedemdziesięciostopowa samica, miała pięć cieląt, obecnie jest za stara do hodowli.
Wiedział, że za jego plecami pracowały kamery filmowe, obsługiwane przez mnichów w żółtych szatach, z wygolonymi głowami. Franklin był zdziwiony ich biegłością zawodową, dopóki nie dowiedział się, że wszyscy mają za sobą pracą w Hollywood.
Wieloryb do ostatniej chwili niczego nie podejrzewał, prawdopodobnie nie czuł nawet lekkiego dotknięcia giętkich miedzianych przewodów. Płynął spokojnie korytarzem, a w następnej sekundzie był już martwą górą mięsa, poruszającą się tylko siłą rozpędu. Prąd o natężeniu pięćdziesięciu tysięcy amperów uderzał jak piorun prosto w serce, nie dając nawet czasu na śmiertelne konwulsje.
Na końcu korytarza olbrzymie cielsko trafiało na taśmociąg, który wynosił je z wody i wolno transportował dalej, po nie kończących się obrotowych wałkach.
— To jest najdłuższy taśmociąg tego rodzaju na świecie — wyjaśnił Franklin z uzasadnioną dumą. — Może pomieścić jednocześnie dziesięć wielorybów, ważących około tysiąca ton. Wiąże się to z poważnymi kosztami i w znacznym stopniu ogranicza możliwości wyboru miejsca pod bazę, ale zawsze umieszczamy przetwórnię w odległości nie mniejszej niż pół mili od wody, aby zapach krwi nie odstraszał wielorybów. Chyba nie ulega wątpliwości, że śmierć następuje momentalnie, i zwierzęta do końca nie okazują najmniejszego niepokoju.
— To prawda — przyznał Thero. — Wszystko odbywa się bardzo humanitarnie. Myślę, że gdyby wieloryby były przestraszone, mielibyście z nimi nie lada kłopot. Ciekawe, czy zadalibyście sobie tyle trudu tylko po to, żeby zaoszczędzić im cierpień?
Było to kłopotliwe pytanie i już nie po raz pierwszy Franklin znalazł się w sytuacji, kiedy nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
— Przypuszczam — powiedział z namysłem — że zależałoby to od tego, czy dostalibyśmy fundusze. Ostateczna decyzja w takich sprawach należy do Zgromadzenia Światowego. Komisja budżetowa musiałaby ustalić, czy stać nas na humanitaryzm. Na szczęście jest to zagadnienie czysto teoretyczne.
— Oczywiście, ale inne zagadnienia nie są tak teoretyczne — odpowiedział Wielebny Boyce, wpatrując się w osiemdziesięciotonową górę kości i mięsa, niknącą w oddali. — Czy możemy wrócić do samochodu? Chciałbym zobaczyć, co się dzieje na drugim końcu taśmy.
A ja, pomyślał Franklin, ciekaw jestem, jak Wasza Wielebność i jego towarzysze zareagują na ten widok. Większość zwiedzających wychodzi z przetwórni wstrząśnięta i zielona na twarzy, a niejeden już tam zemdlał. W sekcji żartowano sobie, że taka lekcja poglądowa na temat produkcji żywności odbiera apetyt na wiele godzin.
Poczuli odór z odległości stu metrów. Kątem oka Franklin zobaczył, że młody mnich niosący magnetofon zaczyna już zdradzać objawy przygnębienia, ale sam Maha Thero pozostawał niewzruszony. Nie stracił też spokoju i opanowania, kiedy w kilka minut później spoglądał z góry na cuchnące piekło, gdzie rozdzielano olbrzymie tusze na sterty mięsa, kości i wnętrzności.
— Proszę pomyśleć — mówił Franklin — że prawie przez dwieście lat pracę tę wykonywali ludzie, pracując często w burzliwą pogodę na rozkołysanym pokładzie. Niełatwo znieść sam widok, a proszę sobie wyobrazić, że się jest tam na dole, wywijając nożem na długim drągu.
— Myślę, że mógłbym to robić, gdybym musiał — powiedział Thero — ale wolałbym tego uniknąć.
Odwrócił się do swoich kamerzystów, wydając im jakieś polecenia, a potem oglądał z zainteresowaniem przybycie następnego wieloryba.
Читать дальше