Wielkie cielsko zostało już zmierzone okiem komórki fotoelektrycznej i jego wymiary trafiły do komputera, kierującego całością pracy. Nawet jeśli się wiedziało, na czym to polega, ogarniało człowieka zdumienie na widok precyzji, z jaką noże i piły poruszały się na swoich wysięgnikach, wykonywały zaprogramowane cięcia i cofały się do swoich gniazd w ścianach. Potem wielkie chwytaki zdzierały grubą na stopę warstwę tłuszczu tak jak się obiera skórę z banana, i wielki, krwawy kadłub odjeżdżał na następne stanowisko, gdzie miał być ćwiartowany.
Wieloryb wędrował na taśmie z taką prędkością, że człowiek bez trudu mógł dotrzymać mu kroku, obserwując błyskawiczną erozję tej góry mięsa. Oddzielały się od niej połcie mięsa wielkości słonia i zjeżdżały po pochylniach; piły tarczowe w obłokach kostnego pyłu torowały sobie drogę przez rusztowanie żeber; podobne do plastykowych worków wnętrzności, wypełnione tonami raczków i planktonu, były odciągane na cuchnące stosy.
Trzeba było eksperta, aby w tych krwawych jatkach rozpoznał coś, co zaledwie dwie minuty temu było królem oceanu. Wykorzystywano wszystko, nawet kości; na końcu taśmy rozebrany szkielet wpadał do otworu, gdzie mielono go na nawóz.
— To jest koniec taśmy — mówił Franklin — lecz dla przetwórni to dopiero początek. Z tłuszczu, oddzielonego na pierwszym etapie, trzeba wydobyć tran, mięso należy pociąć na mniejsze porcje i poddać sterylizacji — używamy w tym celu strumienia szybkich neutronów — a około dziesięciu innych artykułów należy wydzielić i przygotować do wysyłki. Chętnie pokażę Waszej Wielebności któryś z działów przetwórni. Nie będzie tam już tak okropnych widoków jak tutaj.
Thero stał przez chwilę w pełnym skupienia milczeniu, przeglądając swoje drobniutkie maczkiem pisane notatki. Potem obejrzał się na splamiony krwią przenośnik, na którym zbliżał się kolejny wieloryb.
— Jest jeden moment, na który chciałbym zwrócić uwagę — powiedział nagłe zdecydowanie. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym przejść jeszcze raz od początku.
Franklin schwycił magnetofon, który wypadł z rąk młodego mnicha.
— Nie martw się, synu — uspokoił go Franklin — pierwszy raz jest zawsze najgorzej. Po kilku dniach spędzonych tutaj byłbyś zdziwiony, dlaczego zwiedzający skarżą się na zapach.
Trudno było w to uwierzyć, ale stali pracownicy zapewniali go, że to prawda. Miał nadzieję, że wielebny Boyce nie będzie siedział tu tak długo, żeby przekonać się o tym na własnej skórze.
— Czy mógłbym się teraz dowiedzieć — spytał Franklin, kiedy niosący ich samolot wzbił się ponad pokryte śniegiem góry, biorąc kurs na Londyn i Cejlon — jak Wasza Wielebność ma zamiar wykorzystać zebrany materiał?
W czasie tych dwóch wspólnie spędzonych dni duchowny i urzędnik poczuli do siebie wzajemny szacunek i coś na kształt przyjaźni, co Franklin przyjął z zadowoleniem, ale i z pewnym zdziwieniem. Uważał się — tak jak wszyscy — za dobrego psychologa, ale Mahanayake Thero krył w sobie głębie wymykające się jego rozumieniu. Nie miało to znaczenia; instynkt podpowiadał mu, że ma do czynienia nie tylko z siłą, lecz także — nie sposób było uniknąć tego wytartego i mdłego określenia — z dobrocią. W jego umyśle zrodziło się nawet podejrzenie, stopniowo coraz bardziej skłaniające się ku pewności, że człowiek, któremu towarzyszy, może przejść do historii jako święty.
— Nie robię z tego żadnych tajemnic — powiedział Thero łagodnym głosem — a kłamstwo, jak zapewne wiesz, nauka Buddy potępia. Stanowisko nasze jest jednoznaczne. Wierzymy, że wszystkie stworzenia mają prawo do życia, a z tego wynika, że to, co wy robicie, jest złe. Chcielibyśmy, abyście tego zaprzestali.
Franklin spodziewał się podobnej odpowiedzi, lecz mimo to poczuł się rozczarowany; przecież Thero przy swojej inteligencji musi zdawać sobie sprawę, że podobne pociągnięcie jest zupełnie nierealne, ponieważ oznaczałoby zmniejszenie o jedną ósmą światowych zasobów żywności. A poza tym, dlaczego ograniczać się do wielorybów? A co z krowami, owcami, świniami — wszystkimi zwierzętami, którym człowiek zapewnia luksusowe warunki, a potem zabija?
— Wiem, o czym myślisz — odezwał się Thero, zanim Franklin zdążył wyrazić swoje obiekcje. — Zdajemy sobie sprawę ze złożoności problemu i wiemy, że nie można tego zmienić z dnia na dzień. Trzeba jednak od czegoś zacząć, a Sekcja Wielorybów dostarcza nam najbardziej dramatycznego materiału.
— To miło — odpowiedział Franklin sucho. — Ale czy to jest sprawiedliwe? To samo, co tutaj, dzieje się w każdej rzeźni na planecie. Fakt, że u nas wszystko odbywa się na większą skalę, niczego nie zmienia.
— To prawda, ale my jesteśmy ludźmi praktycznymi, a nie fanatykami. Wiemy doskonale, że zanim zrezygnujemy z mięsa, musimy znaleźć zastępcze źródła pożywienia.
Franklin gwałtownie potrząsnął głową.
— Przykro mi, ale nawet jeśli uda wam się rozwiązać sprawę zaopatrzenia w żywność, nie możecie zmienić wszystkich mieszkańców planety w jaroszów — chyba że chcecie w ten sposób zwiększyć emigrację na Wenus i Marsa. Ja na przykład zastrzeliłbym się, gdybym wiedział, że nigdy już nie zjem baraniego kotleta albo soczystego befsztyka. Tak więc wasze plany są nierealne, ponieważ nie uwzględniają czynników psychologicznych oraz światowej sytuacji żywnościowej.
Maha Thero wyglądał na nieco urażonego
— Drogi dyrektorze — powiedział — nie sądzisz chyba, że nie braliśmy pod uwagę rzeczy tak oczywistych? Pozwól jednak, że najpierw wyjaśnię do końca nasz punkt widzenia, a dopiero potem powiem, w jaki sposób chcemy go zrealizować. Twoja reakcja będzie dla mnie szczególnie interesująca, jako że reprezentujesz… powiedzmy… skrajnie nastawionego konsumenta.
— Doskonale — uśmiechnął się Franklin. — Zobaczymy, czy dam się nawrócić.
— Od najdawniejszych czasów — zaczął Thero — człowiek przyjmował, że inne zwierzęta istnieją tylko dla niego. Tępił całe gatunki, czasami przez zwykłą chciwość, a czasem dlatego, że niszczyły jego zbiory lub przeszkadzały mu w inny sposób. Nie przeczę, że często było to usprawiedliwione, a w niektórych wypadkach nieuniknione. Faktem jest jednak, że w ciągu wieków człowiek obciążył swoją duszę zbrodniami przeciwko zwierzętom i nawiasem mówiąc jedne z najgorszych popełniali ludzie twojego zawodu zaledwie sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt lat temu. Czytałem o wypadkach, kiedy trafione harpunem wieloryby ginęły w takich męczarniach, że mięso było całkowicie zatrute toksynami ich agonii i nie nadawało się do użytku.
— Bardzo rzadkie przypadki — wtrącił Franklin. — A poza tym to już sprawa przeszłości.
— Słusznie, ale jest to część długu, jaki mamy do spłacenia.
— Svend Foym nie zgodziłby się z Waszą Wielebnością. Kiedy w roku 1870 wynalazł harpun z wybuchową głowicą, zanotował w swoim pamiętniku, że zawdzięcza to boskiej pomocy.
— Interesujący punkt widzenia — odpowiedział sucho Thero. — Żałuję, że nie mogę podyskutować z nim na ten temat. Istnieje prosty sprawdzian, pozwalający podzielić ludzi na dwie grupy. Jeśli człowiek idzie ulicą i dostrzega w miejscu, gdzie ma postawić stopę, owada — to może albo ominąć go, albo rozdeptać na miazgę. Jak byś ty postąpił?
— To zależy od owada. Szkodnika rozdeptałbym bez wahania. Innego ominąłbym. Myślę, że tak postąpiłby każdy rozsądny człowiek.
— W takim razie my nie jesteśmy rozsądni. My wierzymy, że zabić można tylko w obronie życia istoty wyżej stojącej na szczeblu rozwoju — aż dziwne, jak rzadko zdarzają się takie sytuacje. Ale wracamy do naszego tematu.
Читать дальше