— Robin! Robin! Stój! Przestań!
I nagle ich uszy poraził ryk pioruna.
Wola i Idea rozprzestrzeniały się tak, jak kręgi rozchodzące się po gładkiej tafli jeziora, wyszukując, naciskając i zwalniając subatomowy wyzwalacz PirE. Myśl natrafiała na okruchy, pył, dym, parę, cząsteczki i molekuły. Wola i Idea transformowały je wszystkie.
Na Sycylii, gdzie docent Franco Torre przez cały, wyczerpujący miesiąc pracował nad rozwiązaniem tajemnicy jednej bryłki PirE, odpadki i strącenia wyrzucone zostały do rury kanalizacyjnej, która odprowadzała ścieki do morza. Śródziemnomorskie prądy przez wiele miesięcy rozwlekały te resztki po morskim dnie. Wybuch, który w jednej chwili spiętrzył powierzchnią morza na wysokość pięćdziesięciu stóp, zarejestrowany został przez przyrządy sejsmograficzne od Sardynii w kierunku północno-wschodnim po Trypolis na południowym zachodzie. Powierzchnia Morza Śródziemnego uniosła się w jednej mikrosekundzie, przybierając kształt poskręcanego odlewu gigantycznej dżdżownicy, która owinęła się wokół wysp Pantelleria, Lampeduza, Linoza i Malta.
Nieco pozostałości spalono; uleciały kominem wraz z dymem i parą, aby dryfować setki mil, zanim osiadły na powierzchni ziemi. Drobinki te ujawniły się tam, gdzie ostatecznie opadły, czyli w Maroku, w Algierii, w Libii i w Grecji, oślepiającymi, maleńkimi eksplozjami o niewiarygodnej wprost mikroskopijności i natężeniu. Niektóre natomiast pyłki, wciąż jeszcze unoszące się w stratosferze, zdradziły swoją obecność jaskrawymi rozbłyskami, przypominającymi wybuchy umierających gwiazd.
W Teksasie, gdzie profesor John Mantley prowadził te same, kłopotliwe eksperymenty z PirE, większość resztek dostała się do wyeksploatowanego szybu naftowego, wykorzystywanego również jako składowisko odpadków radioaktywnych. Cześć substancji przeniknęła do wód podskórnych i rozprzestrzeniła się powoli na obszarze kilkudziesięciu mil kwadratowych. Dziesięć mil kwadratowych teksańskich prerii zadrżało, zafalowało i sprążkowało się na podobieństwo welwetu. Gaz z ogromnych nie odkrytych jeszcze złóż znalazł wreszcie ujście i trysnął spod ziemi, a iskry, powstałe przy zderzeniu się fruwających we wszystkich kierunkach kamieni, spowodowały jego zapłon. Rycząca pochodnia osiągnęła dwieście stóp wysokości.
Miligram PirE osadzony na krążku bibuły filtracyjnej, dawno już wyrzuconej i zapomnianej, dostał się w tryby maszyny do przemiału makulatury, aby w końcu, wprasowany w formę drukarską, zniszczyć cały wieczorny nakład „Glasgow Observera”. Odprysk PirE, przyczepiony do fartucha laboratoryjnego, dawno już przerobionego na papier szmaciany, zniszczył bilecik o treści „Dziękuje”, skreślony ręką Lady Shrapnel, a przy okazji tonę ważnej korespondencji, przewożonej właśnie wagonem pocztowym.
Mankiet koszuli, zanurzony nieopatrznie w kwaśnym roztworze PirE, dawno wyrzucony razem z koszulą i noszony obecnie pod futrem z norek przez Szaber-jauntowca, wybuchając oderwał mu dłoń wraz z nadgarstkiem w jednej, ognistej amputacji. Decymiligram PirE, wciąż przyczepiony do kryształowej tacki wchodzącej kiedyś w skład parownicy w laboratorium chemicznym, a służącej obecnie za popielniczkę wzniecił pożar, który strawił biuro niejakiego Bakera, kolekcjonera wybryków natury i producenta potworów.
Wzdłuż i wszerz całej planety następowały eksplozje izolowane, łańcuchy eksplozji, fajerwerki pożarów, maleńkie rozbłyski ognia i meteorytowe błyski na niebie.
Ziemie, od eksplozji następujących w jej wnętrzu, poryły wielkie kratery i wąskie szczeliny.
U św. Patryka, w laboratorium Fourmyle’a, spoczywała nie izolowana jedna dziesiąta grama PirE. Reszta znajdowała się w specjalnym sejfie z Obojętnego Izomeru Ołowiu, który zabezpieczał ją przed przypadkowym oraz umyślnym zapłonem psychokinetycznym. Oślepiający błysk energii uwolnionej przez tę jedną dziesiątą grama rozsadził mury katedry i rozłupał posadzki, jak gdyby budowlą targnęło jakieś wewnętrzne trzęsienie ziemi. Strzeliste kolumny podtrzymywały przez ułamek sekundy strop, po czym rozsypały się. Grzmiącą lawiną runęły wieże, iglice, filary, przypory i dach, aby w równowadze chwiejnej zawisnąć pogmatwanym rumowiskiem nad krawędzią ziejącego w posadzce krateru. Jedno tchnienie wiatru, jeden najdrobniejszy wstrząs i wszystko to runęłoby w czeluść wyrwy, zasypując ją aż po brzegi sproszkowanym gruzem.
Ciepło wytworzone podczas eksplozji porównywalne z temperaturą panującą we wnętrzu gwiazdy, wznieciło setki pożarów i stopiło zaśniedziałe ze starości, miedziane blachy, którymi pokryty był zapadnięty dach. Jeśli zdetonowanego PirE byłoby o miligram więcej, ciepło wytworzone podczas wybuchu spowodowałoby natychmiastowe wyparowanie metalu. Ale zamiast tego, rozżarzony do białości, zaczął on płynąć. Spływał strumyczkami ze szczątków zdruzgotanego dachu szukając sobie drogi w dół poprzez galimatias kamieni, żelaza, drewna i szkła niczym jakaś potworna, płynna pleśń pełzająca przez splątane sito.
Dagenham i Yáng-Yeovil przybyli na miejsce katastrofy niemal równocześnie. W chwilę później pojawiła się tam Robin Wednesbury, a za nią Jisbella McQueen. Wraz z Jaunt-Gwardią Presteigna i policją przyjauntowało przed katedrę z tuzin funkcjonariuszy Wywiadu oraz sześciu kurierów Dagenhama. Utworzyli zaraz kordon wokół płonącej budowli, ale gapiów było bardzo niewielu. Po szoku jakim był sylwestrowy nalot, ta pojedyncza eksplozja wywołała taką panikę, że w poszukiwaniu bezpiecznego schronienia jauntowało się na oślep pół Nowego Jorku.
Ryk ognia był przerażający, a grozę sytuacji potęgowało masywne rumowisko ton gruzu, grożące w każdej chwili zawaleniem. Trzeba było krzyczeć, aby być słyszalnym, to z kolei stwarzało niebezpieczeństwo wywołania wibracji, które mogłyby się okazać fatalnymi w skutkach. Yáng-Yeovil wywrzeszczał Dagenhamowi do ucha najnowsze wieści o Foylu i Sheffieldzie. Dagenham skinął głową, a na ustach wykwitł mu jego uśmiech denata.
— Musimy tam wejść — krzyknął.
— Skafandry ognioodporne — odkrzyknął mu Yáng-Yeovil.
Znikł na moment i pojawił się ponownie z dwoma białymi skafandrami ognioodpornymi, jakie nosiły Oddziały Ratownicze. Na ten widok Robin z Jisbellą zaczęły wykrzykiwać histeryczne sprzeciwy. Dwaj mężczyźni, nie zwracając najmniejszej uwagi na protesty kobiet, wśliznęli się w ochronne pancerze i stąpając ostrożnie, weszli w szalejące piekło.
Wnętrze św. Patryka wyglądało tak, jakby jakaś monstrualnych wielkości łapa wymiesiła tu wieloskładnikowy dżem z drewna, kamienia i metalu. Poprzez każdą szparę pełzały języki płynnej miedzi, spływając z wolna w dół, podpalając po drodze drewno, krusząc cegły i miażdżąc szkło. Miedź pełzająca zwartym strumieniem ledwie się jarzyła, jednak skapując z wysokości, rozbryzgiwała się na wszystkie strony oślepiającymi kroplami rozgrzanego do białości metalu.
Poniżej dżemu, tam gdzie jeszcze niedawno znajdowała się podłoga katedry, ział czarny krater. Eksplozja rozerwała kamienne płyty posadzki, odsłaniając znajdujące się głęboko pod nią podziemia, lochy i krypty. Te również zasypane były rumowiskiem cegieł, kamieni, belek, rur, drutu i strzępów namiotów Cyrku Four Mile. Po tym wszystkim pełgały chwiejne ogniki. I w tym właśnie momencie, do krateru skapywać zaczęły pierwsze krople miedzi, oświetlając jaskrawymi, płynnymi rozbryzgami jego mroczną czeluść.
Dagenham trącił Yáng-Yeovila w ramie, pragnąc zwrócić jego uwagę na coś, co wskazywał palcem. W połowie drogi do dna krateru, na samym środku rumowiska, spoczywało ciało Regisa Sheffielda, obdarte ze skóry i poćwiartowane przez eksplozję. Z kolei Yáng-Yeovil trącił w ramie Dagenhama i wskazał coś palcem. Na samym niemal dnie krateru leżał Gully Foyle i gdy oświetlił go następny rozprysk płynnej miedzi, dostrzegli, że się porusza. Obaj mężczyźni zawrócili natychmiast i wyczołgali się z katedry celem odbycia krótkiej narady.
Читать дальше