Arkadij Strugacki - Biały stożek Ałaidu
Здесь есть возможность читать онлайн «Arkadij Strugacki - Biały stożek Ałaidu» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1961, Издательство: Iskry, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Biały stożek Ałaidu
- Автор:
- Издательство:Iskry
- Жанр:
- Год:1961
- Город:Warszawa
- ISBN:нет данных
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Biały stożek Ałaidu: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Biały stożek Ałaidu»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Biały stożek Ałaidu — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Biały stożek Ałaidu», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Wzrok jego padł na metalową kulkę na pułapie — była ciemna, bez żadnego połysku. Berna jęła ogarniać wzrastająca niecierpliwość. Jeszcze raz sprawdził woltomierze: akumulatory były jeszcze słabo naładowane, ale jeżeli włączyć je razem z termostosami powinno wystarczyć energii do wydobycia się na powierzchnię. Bern przebrał się i przez otwór w pułapie komory przedostał się do automatycznie odśrubowującego się dzwonu.
Włączył dźwignię — silniki elektryczne zahuczały nabierając rozpędu. Śruba dzwonu jęła wwiercać się w ziemię. Podłoga komory drgnęła; Bern poczuł z ulgą, że dzwon powoli dźwiga się w górę.
Wreszcie ustał suchy zgrzyt tarcia kamyków o metal — dzwon wydobył się na powierzchnię.
Bern kluczem francuskim zaczął odkręcać śruby drzwi — śruby nie ustępowały i zranił sobie palce. Wreszcie w szczelinie ukazało się niebieskawe światełko zmierzchającego dnia. Jeszcze parę wysiłków i profesor wyszedł z dzwonu.
Dokoła niego w chłodnym zmierzchu wieczornym rozciągał się ciemny, milczący las. Stożek dzwonu przebił ziemię w pobliżu korzeni jednego z drzew; potężny jego pień wznosił wysoko w ciemniejące niebo gęstą koronę liści. Bern wzdrygnął się na myśl, co by się stało, gdyby to drzewo wyrosło o pół metra bardziej na lewo! Podszedł do drzewa i pomacał je — porowata kora zwilżyła mu palce rosą. „Co to za gatunek? Trzeba poczekać do rana”. Profesor wrócił do komory, sprawdził swoje zapasy: konserwy żywnościowe i wodę, kompas, pistolet. Zapalił papierosa. „Na razie więc mam słuszność — pomyślał z tryumfem — pustynia pokryła się lasem.
Trzeba sprawdzić, czy zegar promieniotwórczy nie kłamie. Ale jak to zrobić?” Drzewa rosły dość rzadko, w przerwach między nimi widać było zapalające się w niebie gwiazdy. Bern spojrzał w górę i natychmiast błysnęła mu myśl: „Przecież teraz gwiazdą polarną winna być Wega!”
Chwycił kompas i wyszukawszy w mroku drzewo z nisko wyrastającymi gałęziami wspiął się na nie niezgrabnie. Gałęzie drapały go w twarz. Szelest spłoszył jakiegoś ptaka: ptak z ostrym świrganiem zerwał się z gałęzi, boleśnie drasnąwszy Berna w policzek. Jego dziwny głos rozbrzmiewał długo po lesie. Zasapany profesor usadowił się na górnej gałęzi i podniósł głowę w górę.
Ściemniło się już zupełnie. Nad nim rozciągało się usypane lśniącymi gwiazdami, ale zupełnie nieznajome niebo. Profesor szukał wzrokiem znajomych konstelacji: gdzie jest Wielka Niedźwiedzica, Kasjopea? Nie było ich i nie mogło być — w ciągu tysiącleci gwiazdy przesunęły się i zmieniły całą mapę nieba. Tylko Droga Mleczna jak dawniej przecinała niebo rozmytą smugą lśniących pyłków. Bern podniósł kompas do oczu i spojrzał na słabo fosforyzującą w mroku strzałkę wskazującą północ. Potem zwrócił oczy w jej kierunku. Nisko nad horyzontem, tam gdzie kończyło się usiane gwiazdami niebo — Wega! Koło niej lśniły mniejsze gwiazdozbiory — zniekształcona konstelacja Liry.
Nie było wątpliwości — Bern znajdował się w początku nowego cyklu precesji — w XX tysiącleciu…
Noc minęła na rozmyślaniach. Bern oczywiście nie mógł usnąć i niecierpliwie oczekiwał świtu. Wreszcie gwiazdy zbladły i zniknęły, między drzewami dała się dostrzec przejrzysta mgła. Profesor przyjrzał się gęstej i wysokiej trawie pod stopami — to przecież mech, ale jaki olbrzymi! A więc tak jak przypuszczał, po zlodowaceniu zaczęły się rozwijać rośliny z rodziny paproci — najbardziej prymitywne i odporne.
Coraz bardziej pochłonięty obserwacjami profesor Bern zagłębił się w las. Nogi plątały mu się w długich i giętkich łodygach mchu, pantofle wkrótce przemokły od rosy. Widocznie była już jesień. Liście na drzewach miały najprzeróżniejsze barwy: zielone na przemian z czerwonymi, pomarańczowe z żółtymi. Uwagę Berna przyciągnęły smukłe drzewa z miedzianoczerwoną korą. Ich liście różniły się od innych świeżym, ciemnozielonym kolorem.
Podszedł bliżej: drzewa przypominały sosnę, tylko zamiast igliwia miały twarde, ostre jak osoka listeczki, pachnące choiną.
Las stopniowo nabierał życia. Powiał szeleszczący wietrzyk rozpędzając resztki mgły. Nad drzewami ukazało się słońce — to było zwykłe, wcale nie postarzałe w swym oślepiającym blasku słońce. Nie zmieniło się zupełnie w ciągu stu osiemdziesięciu wieków.
Profesor szedł potykając się o korzenie i co chwila poprawiał spadające okulary. Nagle usłyszał trzask gałęzi i dźwięki przypominające chrząkanie. Spoza drzew wyłonił się brunatny tułów zwierzęcia ze stożkowatą głową. „Dzik — skonstatował Bern — ale inny niż dawniej. Ma róg nad ryjem”.
Dzik spostrzegł Berna, zamarł na sekundę, potem z kwikiem rzucił się między drzewa.
„Oho! Zląkł się człowieka!” — ze zdziwieniem stwierdził profesor. I nagle serce mu zamarło: po szarym od rosy mchu ciągnął się wilgotny ślad, przecinający polankę na ukos. Był to odcisk bosej stopy ludzkiej.
Profesor przykucnął nad śladem. Ślad był płaski, odcisk wielkiego palca wyraźnie odchylał się w bok. Czyżby przewidywania jego były aż tak ścisłe? Niedawno przeszedł tędy człowiek!
Bern zapomniał o wszystkim i pochylając się, żeby lepiej widzieć, poszedł za tym śladem. „Tu istnieją ludzie i wnosząc z tego, że dziki ich się boją, muszą być zręczni i silni”.
…Spotkanie nastąpiło znienacka. Siady zaprowadziły go na polanę, z której Bern usłyszał najpierw ostre, gardłowe głosy, a potem zobaczył kilka istot, porośniętych żółtoszarą sierścią.
Istoty stały przygarbione pod drzewami i trzymały się gałęzi rękami. Patrzyły w stronę profesora. Bern zatrzymał się i zapominając o ostrożności zaczął chciwie przyglądać się dwunożnym. Były to niewątpliwie małpy, przekształcające się w ludzi: ręce o pięciu palcach, niskie czoła sięgające poza strome łuki nadbrewne, pod małym nosem wysunięte do przodu szczęki. Dwie spośród małp miały na ramionach coś w rodzaju okrycia ze skór.
A więc stało się tak, jak przewidywał. Bern doznał nagle gniewnego, dotkliwego poczucia samotności. „Cykl się zamknął — to co było przed dziesiątkami tysięcy lat, wróciło…” W tej chwili jeden z małpoludów ruszył w kierunku Berna wydając okrzyk — okrzyk zabrzmiał rozkazująco. W ręce tej istoty profesor zauważył ciężką, sękatą maczugę. Był to widocznie wódz — wszystkie pozostałe małpy podążyły za nim. Dopiero teraz Bern uprzytomnił sobie grożące niebezpieczeństwo. Człekokształtne zbliżały się niezgrabnie, ale dość szybko kuśtykając na wpół zgiętych nogach. Profesor wystrzelił w powietrze cały ładunek pistoletu i uciekł do lasu.
Był to błąd. Gdyby pobiegł przez otwartą przestrzeń wątpliwe, czy małpoludy byłyby go w stanie dopędzić na swych słabo jeszcze przystosowanych do chodzenia nogach. Ale w lesie miały całkowitą przewagę. Z ostrymi, tryumfalnymi okrzykami przebiegały od drzewa do drzewa, czepiając się i odbijając rękami od gałęzi. Niektóre rozhuśtywały się na konarach i robiły olbrzymie skoki. Na czele biegł „wódz” z maczugą.
Profesor słyszał za plecami wściekłe i tryumfalne okrzyki: człekokszałtni dopędzali go. „To przypomina lincz” — przebiegło mu nie wiadomo czemu przez głowę. „Nie trzeba było uciekać — uciekający zawsze zostaje pokonany…” Serce waliło, po twarzy spływał pot, nogi były jak z waty.? Nagle strach zniknął, na jego miejsce napłynęła — jasna, bezlitosna myśl: „Po co uciekać? Przed czym się ratować? Eksperyment został zakończony…” Zatrzymał się, objął rękami pień drzewa i odwrócił twarzą do napastników.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Biały stożek Ałaidu»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Biały stożek Ałaidu» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Biały stożek Ałaidu» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.