Izaak sięgnął ręką wyżej i zaczął sobie prostować skręcony kosmyk włosów, a potem znowu nawijać go na palec, tam i z powrotem.
— Muzyka jest tym, co myślę — powiedział w końcu.
— A więc ta muzyka jest jedną z twoich kompozycji? Jest…
— Emilio zwahał się — jest wspaniała, Izaaku.
— Nie skomponowałem jej. Odkryłem. — Izaak odwrócił się i z widocznym trudem patrzył w oczy Emilia przez całą sekundę, zanim przerwał kontakt. — Adenina, cytozyna, guanina, tymina: cztery podstawy. — Pauza. — Każdej podstawie przydzieliłem trzy tony, po jednym na każdy gatunek. Dwanaście tonów.
Zapanowało dłuższe milczenie i Emilio zrozumiał, że teraz jego kolej na jakiś wniosek.
— Więc ta muzyka mówi, jak myślisz o DNA?
Tym razem szybki potok słów.
— To jest DNA ludzi, Jana’atów i Runów. Grane razem. — Izaak zamilkł, zbierając się w sobie. — Wiele z tego to dysonansy.
— Pauza. — Zapamiętałem części, które harmonizują. — Pauza.
— Nie rozumiesz? — zapytał, biorąc milczenie Emilia za tępotę.
— To muzyka Boga. Przybyliście tu, żebym ją odnalazł. — Powiedział to bez zakłopotania, dumy czy zdziwienia. Dla niego było to proste stwierdzenie faktu. — Myślałem, że Bóg to tylko ulubiona bajka Ha’anali. Ale ta muzyka na mnie czekała.
Kosmyk prostował się i zwijał.
— Trzeba mieć wszystkie trzy sekwencje. — Znowu krótkie spojrzenie. Oczy niebieskie, jak Jimmy’ego. — Nikt inny nie mógł tego znaleźć. Tylko ja. — Głos był stanowczy, nalegający. — Teraz rozumiesz?
A więc Bóg tu był, pomyślał Emilio, oszołomiony, a ja… ja o tym nie wiedziałem.
— Tak — powiedział po chwili. — Myślę, że teraz rozumiem. Dziękuję ci.
Poczuł coś w rodzaju odrętwienia. Nie uniesienia, nie oceanicznej pogody ducha, którą kiedyś znał, dawno temu, całe życie wcześniej. Po prostu odrętwienie. Kiedy odzyskał mowę, zapytał:
— Czy inni mogliby posłuchać tej muzyki, Izaaku?
— Oczywiście. O to chodzi. — Ziewnął i wręczył laptop Emiliowi. — Obchodź się z tym ostrożnie.
Wyszedłszy z namiotu Izaaka, stał przez chwilę wpatrzony w niebo. Pogoda na Rakhacie wciąż się zmieniała i teraz Mleczna Droga szybko oddawała chmurom władzę nad nocą, ale wiedział, że kiedy niebo jest czyste, można spojrzeć w górę i bez wysiłku rozpoznać znajome wzory. Orion, Wielka Niedźwiedzica, Mała Niedźwiedzica, Plejady: arbitralne kształty narzucone przypadkowym punktom świetlnym.
— Gwiazdy wyglądają tak samo! — zawołał wiele lat temu, widząc po raz pierwszy nocne niebo Rakhatu. — Te same konstelacje! Jak to się dzieje?
— To wielka galaktyka w wielkim wszechświecie — odpowiedział mu ojciec Izaaka, śmiejąc się z niewiedzy lingwisty. — Cztery i trzy dziesiąte lat świetlnych to za mało, żeby była jakaś różnica w wyglądzie gwiazd tu i na Ziemi. Musiałbyś polecieć o wiele dalej, żeby zmienić swoją perspektywę.
Nie, Jimmy, pomyślał teraz Emilio Sandoz, patrząc w niebo, nie musiałem.
Jaki ojciec, taki syn, pomyślał później, zrozumiawszy, że Jimmy Quinn też, jak jego niezwykłe dziecko, odkrył nieziemską muzykę, która zmieniła czyjąś perspektywę. Był mu za to głęboko wdzięczny.
* * *
Emilio zbudził najpierw Johna i wyprowadził go z wioski, do miejsca, gdzie mogli słuchać muzyki zupełnie sami, gdzie mogli porozmawiać na osobności, gdzie Emilio mógł przyglądać się twarzy przyjaciela, kiedy słuchał, i dostrzec w niej odzwierciedlenie własnego zdumienia i oszołomienia.
— Mój Boże — szepnął John, kiedy ucichły ostatnie nuty. — Więc to dlatego…
— Może — odpowiedział Emilio. — Nie wiem. Tak. Chyba tak.
Ex corde volo, pomyślał. Pragnę tego z całego serca…
Jeszcze raz posłuchali muzyki, a potem przez jakiś czas wsłuchiwali się w nocne odgłosy Rakhatu, tak podobne do ziemskich: wiatr w zaroślach, poćwierkiwania i chroboty w pobliskich zielskach, odległe pohukiwania, miękki łopot skrzydeł nad głowami.
— Dawno temu, tuż po tym, jak Jimmy Quinn odebrał pierwszy fragment muzyki z Rakhatu — rzekł Emilio — znalazłem pewien wiersz.”Ani gwiazdy na niebie w zaciemnionych chmurach. Chociaż może coś błyska w wyblakłych lazurach Na podobieństwo światła, gdzieś bardzo daleko, Coś co zaledwie marzę jako nikłe echo Muzyki sfer niebiańskich pod palcem anioła”.
— Tak — powiedział cicho John. — Doskonałe. Kto to napisał?
— Edward Arlington Robinson — odrzekł Emilio, a potem dodał: — Credo.
— Credo: wierzę — powtórzył John z uśmiechem. Odchylił się do tyłu, obejmując kolana rękami, czując bezbrzeżny spokój i radość. — Powiedz mi, doktorze Sandoz, czy to tytuł wiersza, czy wyznanie wiary?
Emilio spojrzał w dół; posrebrzone włosy przykryły mu oczy, kiedy zaśmiał się i pokręcił głową.
— Boże, dopomóż — powiedział w końcu. — Obawiam się… myślę… że chyba jedno i drugie.
— To dobrze. Cieszę się.
Milczeli przez jakiś czas, sam na sam ze swoimi myślami, ale potem John usiadł prosto, uderzony jakąś myślą.
— Jest taki ustęp w Księdze Wyjścia… Bóg mówi Mojżeszowi: „Żaden człowiek nie może oglądać mojego oblicza i pozostać przy życiu… Ale położę moją rękę na tobie, aż przejdę. A gdy cofnę rękę, ujrzysz Mnie z tyłu, lecz oblicza mojego tobie nie ukażę”. Pamiętasz to?
Emilio pokiwał głową.
— Zawsze myślałem, że to fizyczna metafora, ale… teraz się zastanawiam, czy to nie jest przypowieść o czasie? Może w ten sposób Bóg chciał nam powiedzieć, że nie jesteśmy w stanie poznać Jego zamiarów, ale po czasie… zrozumiemy. Zobaczymy, gdzie On był: zobaczymy jego plecy.
Emilio wpatrywał się w niego z martwą twarzą.
— Bracie mojego serca p wiedział w końcu. — Bez ciebie gdzie bym dzisiaj był?
John uśmiechnął się serdecznie.
— Pijany w trupa w jakimś barze?
— Albo po prostu trup. — Emilio spojrzał w bok, mrugając powiekami. Kiedy był już w stanie przemówić, głos miał spokojny.
— Twoja przyjaźń powinna być wystarczającym dowodem, że Bóg istnieje. Dziękuję ci, John. Za wszystko.
John kiwnął głową raz, a potem drugi, jakby coś potwierdzał.
— Pójdę obudzić innych — powiedział.
Jeszcze raz fale radiowe przeniosły na Ziemię muzykę z Rak hatu i jeszcze raz Emilia Sandoza wyprzedziły wiadomości, które miały zmienić jego życie.
Reakcje na muzykę DNA utrwaliły się na długo przed jego i powrotem naZiemię. Wierzący uznali ją zacudowne potwierdzenie istnienia Boga i świadectwo Bożej Opatrzności. Sceptycy oświadczyli, że to oszustwo, sprytna sztuczka wymyślona przez jezuitów, aby odwrócić uwagę od ich poprzednich niepowodzeń i błędów. Ateiści nie podważali autentyczności muzyki, ale uznali ją za jeszcze jeden przypadek, który nie dowodzi niczego — jak sam wszechświat. Agnostycy stwierdzili, że to wspaniała muzyka, ale wstrzymali się od oceny, czekając Bóg wie na co.
Był to wzór, który ustalił się na Synaju i pod drzewem Bodhi, na Kalwarii i w Mekce, w świętych jaskiniach, u studni życia i w kamiennych kręgach. Znaki i cuda zawsze spotykają się z wątpieniem i może tak właśnie powinno być. Przy braku pewności wiara jest czymś więcej niż opinią — jest nadzieją.
Sam Emilio przeczytał kiedyś o uczonym z Lesotho, który utrwalił w swojej pamięci każdą ulicę w każdym mieście Afryki. Gdyby taki ktoś podłożył nutę pod każdą nazwę, to czy odnalazłby harmonię w adresach? Może tak, zakładając, że miałby dostateczną liczbę danych, dość czasu i nic lepszego do roboty. A gdyby tak się stało, zapytywał sam siebie Emilio podczas długiej podróży na Ziemię, to czy ta muzyka stałaby się choć trochę mniej piękna?
Читать дальше