— Mogę pomóc w polowaniach — powiedział Nico, nie bardzo rozumiejąc, o czym się dyskutuje, ale zadowolony, że teraz, kiedy Carlo ich porzucił, może służyć don Emiliowi i księżom.
— Ach, jestem tego pewny, Nico — powiedział Sean — ale ty i Sandoz wracacie na Ziemię.
Nico otworzył usta i czekał na wyjaśnienia. Sandoz spojrzał ostro na Seana, a potem wstał i odszedł kilka kroków. Kiedy się odwrócił, miał twarz, z której nic nie można było wyczytać.
— Do Neapolu jest kawał drogi, Sean.
— No cóż, chyba masz rację, mistrzu, ale już ci zabukowaliśmy przelot do domu z Carlem — powiedział Danny. — Uległ naszej perswazji i zgodził się trochę poczekać, zanim wyruszy z powrotem. Wsadzimy was na prom z ostatnim ładunkiem towarów z Rakhatu.
John szczerzył zęby w uśmiechu.
— Namówiliśmy Fransa, żeby spróbował tego szamponu z yasapy, Carlo nagle postanowił zrewidować swoje umowy. To było naprawdę zdumiewające, Emilio. Danny załatwił VaN’Jarrim wspaniałe warunki…
Sandoz pokręcił głową; jego wytrzymałość miała jednak granice, do których niebezpiecznie się zbliżał.
— Nie — powiedział bezbarwnym tonem. — Nico może wrócić, aleja dałem słowo. Powiedziałem Sofii, że będę poręczycielem Jana’atów…
Chryste, przecież nam o tym powiedziała — odezwał się Sean. — To jest kobieta, która w Belfaście czułaby się jak w domu! Twarda suka, ale można się z nią dogadać, jeśli dostanie to, czego chce. Ja będę kozłem ofiarnym, Sandoz. Ty wracasz do domu i szukasz tej słodkiej Giny i jej Celestyny. Milczenie przerwał Danny.
— Odwaliłeś już swoją robotę, mistrzu. Damy sobie radę.
— To nie wszystko — dodał podekscytowany John. — Rukuei chce z tobą lecieć na Ziemię…
— Próbowałem mu to wybić z głowy — powiedział Joseba. — Tutaj jest potrzebna każda para do rozrodu, ale okazało się, że jest wytrzebiony, więc…
Sandoz zmarszczył brwi, teraz czując już prawdziwy zamęt w głowie.
— Ale dlaczego on chce?…
— A dlaczego nie? — Sean wzruszył ramionami, wcale nie zdziwiony jeszcze jednym przykładem kapryśnych zachcianek przedstawiciela gatunku rozumnego. — Mówi, że musi zobaczyć Ziemię własnymi oczami.
Tego już było za wiele.
— No puedo pensar — mruknął Emilio. Wytrzeszczył oczy i pokręcił głową. — Muszę się przespać.
Czekając na Sandoza w chacie cudzoziemców, Rukuei Kitheri krążyłponiej bez wytchnienia, zadręczając się swojąbezsilnością i płonąc nadzieją jak ciężarna kobieta, która nie wie, co nosi w swym łonie.
— Wróć z nimi — powiedział mu Izaak, a Rukuei usłyszał w tych słowach echo własnego pragnienia.
Bał się, że Sandoz się nie zgodzi. Wszyscy cudzoziemcy byli temu przeciwni, a Sandoz miał najwięcej powodów, by nienawidzić Jana’atów. Ale teraz wszystko już było inne i Rukuei od dawna zastanawiał się, jak poprosić o to człowieka, którego prawie nie znał i którego ledwo spodziewał się zrozumieć.
Powie cudzoziemcowi: Nauczyłem się, że poezja wymaga pewnej pustki, tak jak dźwięk dzwonka wymaga, by dzwonek był wydrążony. Pustka wczesnego życia mojego ojca stwarzała rezonans dla jego pieśni. Poczułem w swym sercu jego niepokój i czającą się ambicję. Poczułem w swym ciele gwałtowną obfitość, prawie seksualne uniesienie tworzenia.
Powie cudzoziemcowi: Nauczyłem się, że pustka duszy może stać się miejscem, w którym zamieszka Prawda — nawet jeśli nikt jej tam nie zapraszał, nawet jeśli będzie obrzucana obelgami i zwalczana, wypierana przez zwątpienie i niezrozumiana.
Powie cudzoziemcowi: W moim opustoszałym sercu zagościł inny ból, ale wierzę, że jest coś więcej — jakaś większa Prawda, której wszyscy jesteśmy dziedzicami, i chcę być nią napełniony!
Usłyszał kroki i zobaczył Sandoza wychodzącego zza rogu chaty; za nim szli inni, rozmawiając ze sobą. Obrócił się szybko w miejscu, pozostawiając na ziemi wachlarzowaty ślad, i zagrodził wejście do chaty.
— Słuchaj mnie, Sandoz — zaczął, odrzucając głowę do tyłu w geście wyzwania. — Chcę lecieć z tobą na H’earth. Chcę nauczyć się waszej poezji i może nauczyć was naszej…
Urwał, widząc, jak twarz Sandoza blednie.
— Don Emilio potrzebuje odpoczynku — powiedział stanowczo Nico. — Możesz z nim porozmawiać jutro.
— Czuję się świetnie — rzekł Sandoz, choć nikt o to nie pytał. — Czuję się świetnie — powtórzył.
A potem ugięły się pod nim kolana.
— Czy to normalne? — zapytała Kajpin, nadchodząc z misą pełną pędów.
Cudzoziemcy po prostu stali, gapiąc się bezmyślnie, więc usiadła obok, żeby coś zjeść. Po chwili powiedziała im:
— Bo my zwykle najpierw się kładziemy, a dopiero później zasypiamy.
Co obudziło wszystkich prócz Sandoza.
Omdlenie przeszło niepostrzeżenie w sen, który był bliski śpiączki. Zaczął płacić za tygodnie spędzone w drodze, za miesiące życia w napięciu, za lata oszołomienia i bólu. Spał przez cały dzieli i nie obudził się, gdy zapadł wieczór, a kiedy wreszcie otworzył oczy, była gwieździsta noc.
Jakie to dziwne, pomyślał, nigdy przedtem nie śniła mi się muzyka. A potem zrozumiał, że to, co słyszy, nie jest snem i że nigdy czegoś takiego nie słyszał ani na Rakhacie, ani na Ziemi.
Wstał po cichu i znalazł drogę do wyjścia, przekraczając lub obchodząc uśpione ciała księży i Nica. Na chwilę przystanął w progu, a potem ruszył dalej pomiędzy kamiennymi murami jaśniejącymi księżycowym blaskiem i migotaniem Drogi Mlecznej. Zmierzając ku źródłu owego niesamowitego dźwięku, doszedł na sam skraj wioski, gdzie zobaczył postrzępiony namiot.
W środku siedział Izaak, prawie zgięty w pół nad staroświeckim laptopem, pogrążony w ekstazie, przemieniony przez niewysłowioną harmonię, delikatną jak płatki śniegu i precyzyjną jak matematyka, ale o zdumiewającej mocy — wstrząsającą i zarazem wysublimowaną. Jakby „gwiazdy poranne dźwięczały unisono”, pomyślał Sandoz, a kiedy muzyka ucichła, pragnął już tylko jednego: żeby usłyszeć ją znowu…
— Nie przerywaj. To jest zasada — powiedział nagle Izaak. W ciszy nocy jego głos był równie twardy, płaski i monotonny jak miękka, barwna i melodyjna była ta muzyka. — Runowie doprowadzają mnie do szału.
— Tak — zgodził się Emilio, kiedy Izaak zamilkł. — Mnie też czasami doprowadzają do szału.
Izaaka to nie obchodziło.
— Każdy autystyczny jest eksperymentem — oznajmił niespodziewanie swoim martwym, wrzaskliwym głosem. — Nigdzie nie istnieje ktoś taki jak ja.
Przez chwilę przyglądał się swoim palcom, a potem rzucił krótkie spojrzenie na Sandoza. Ten, nie wiedząc, co jeszcze powiedzieć, zapytał:
— Jesteś samotny, Izaaku?
— Nie. Jestem, kim jestem. — Odpowiedź była stanowcza i pozbawiona emocji. — Nie mogę być samotny, tak jak nie mogę mieć ogona. — Zaczął bębnić palcami po gładkiej skórze nad brodą. — Wiem, dlaczego ludzie tu przybyli. Z powodu muzyki.
Palce poruszały się coraz wolniej, aż znieruchomiały.
— Tak, to prawda — przyznał Emilio, wpadając w styl Izaaka: jedno trzysekundowe zdanie, milczenie przez trzydzieści sekund, nowe zdanie. Dłuższa pauza oznaczała: twoja kolej. — Przybyliśmy tu z powodu pieśni Hlavina Kitheriego.
— Nie tamte pieśni. — Palce znowu się poruszyły. — Mogę zapamiętać całą sekwencję DNA jako muzykę. Rozumiesz?
Nie, pomyślał Emilio, czując się bardzo głupio.
— A więc jesteś uczonym — spróbował, starając się go zrozumieć.
Читать дальше