— Małe istoty mogą być zaskakująco potężne — zauważyła Ha’anala, pochylając się, by ścisnąć swój nabrzmiały brzuch między piersiami i nogami, zadowolona, że nawet teraz może i z siebie wykrzesać trochę humoru. Usłyszawszy swoje imię, Sandoz podszedł do nich, robiąc ukłon, zamiast podać ręce. Kiedy mu przedstawiono Ha’analę i Suukmel, usiadł tak, by widzieć wszystkich: milczący, skulony, ij kołysząc się lekko, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. Jego) poza bardzo przypominała pozycję Ha’ anali, kiedy czuła skurcze, więc jej pierwsze słowa do niego brzmiały:
— To śmieszne, ale chyba nie jesteś w ciąży?
Wytrzeszczył na nią oczy, wzdrygnął się, ale po chwili odpowiedział z uśmiechem, najwidoczniej rozbawiony jej uwagą:
— Gdybym był, musielibyśmy stworzyć zupełnie nową religię. — Nie zrozumiała jego słów, ale podobał się jej jego uśmiech. Miał oczy takie jak SoiTala, brązowe i małe, ale ciepłe, nie kamienne. — Pani, jaki język najbardziej ci odpowiada? — zapytał.
— Ruanja to język uczuć, angielski nauki… I dowcipów.
— K’san to język polityki i poezji — ciągnęła Ha’anala, przerywając na krótko, kiedy nadchodziła fala skurczu. — Hebrajski to język modlitwy.
Przez jakiś czas przyglądali się w milczeniu, jak Runowie krzątają się przy ogniskach, przypiekając na patykach warzywa, które teraz jedli również Jana’atowie.
— Marzyliśmy o tym — powiedziała Suukmel, uśmiechając się do Tiyat i wyciągając chwytną nogę, by złapać za kostkę najpierw Rukueiego, a potem Ha’analę.
— O czym? — zapytał Sandoz. — O dobrym jedzeniu?
Zastanowiła się przez chwilę, zanim uznała, że to ironia.
— Tak — zgodziła się chętnie, a potem zatoczyła ręką łuk. — Ale i o tym: o nas wszystkich razem.
— Czyjeś oczy czują się dobrze, kiedy na to patrzą — powiedziała Tiyat. Spojrzała w dół, na swojego śpiącego synka, a potem na wszystkich, którzy otaczali Ha’analę. — Trzy rodzaje są lepsze odjednego!
— Sandoz, opowiedz mi o twoich towarzyszach — poprosiła Ha’anala w języku polityki.
Najpierw wskazał na tego z nagą czaszką i odpowiedział jej w języku uczuć.
— Djon ma zręczne ręce, jak Runao, i szczodre serce. Popatrz teraz na jego twarz, a dowiesz się, jak wyglądają ludzie, kiedy się z czegoś cieszą. Ktoś myśli: Największą przyjemność sprawia Djonowi pomaganie innym. Ma talent do przyjaźni. — Zamilkł na chwilę, a potem przeszedł na k’san. — Myślę, że on nie potrafi kłamać.
— A ten obok niego? — zapytała Ha’anala, zerkając na Suukmel, która przysłuchiwała się z uwagą.
Tym razem odpowiedział jej po hebrajsku.
— Ma na imię Szaan. Patrzy na wszystko bardzo trzeźwo i wszystko dostrzega. — Spojrzał po innych i zrozumiał, że tylko Ha’anala mówi po hebrajsku, więc przeszedł na k’san. — Czasami trzeba wysłuchać gorzkiej prawdy. Szaan jest twardy, nie oszczędza innych. Ale to, co mówi, jest ważne. — Wskazał na Josebę i uprościł jego imię. — Hosei też patrzy trzeźwo, ale jest subtelny. Kiedy Hosei mówi, słucham uważnie.
— A ten czarnowłosy? — zapytała Suukmel, kiedy Ha’anala umilkła, walcząc z kolejnym skurczem.
Sandoz wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze.
— Dani — powiedział, a oni czekali, jaki język wybierze. — On może się okazać bardzo pożyteczny dla was — powiedział, używając k’sanu. — Pochodzi z ludu, który przeżył to, co teraz przeżywają Jana’atowie i bardzo chce wam pomóc. Ale u niego czasami ideały są ważniejsze od etyki.
— Co sprawia, że może być niebezpieczny — powiedziała Suukmel.
— Tak — przyznał Sandoz.
— A ten, który śpiewa? — zapytała Ha’anala. — On chyba też jest trochę jak Jana’ata. Jest poetą?
Sandoz uśmiechnął się.
— Nie, nie jest poetą — odpowiedział w języku Runów. — Nico ceni jednak poezję i zdobi ją swoim głosem. — Spojrzał na Tiyat, ostrożnie dobierając słowa. — Nico jest podobny do Runao z wioski, którym może łatwo pokierować ktoś silny. — Zrobił pauzę, a troje Jana’atów wymieniło spojrzenia. — Nico może być zagrożeniem, ale teraz mu ufam. W każdym razie i tak z wami nie zostanie. Jest członkiem grupy kupców, która chce tylko zrobić interesy na południu i wracać. Inni chcą tu pozostać, aby wam pomagać i uczyć się od was, jeśli się zgodzicie.
— A ty, Sandoz? — zapytał Rukuei. — Zostaniesz czy wrócisz?
Nie odpowiedział, bo Ha’anala zamknęła oczy, pochyliła się nad swoim brzuchem i tym razem wydała zduszony okrzyk, który ściągnął do jej boku Shetriego. Kiedy odzyskała oddech, powiedziała:
— Będzie dobrze. Nie boję się.
Wraz z jasnością dnia ustąpiły bóle, przyczajając się gdzieś w pobliżu. Jej uwaga migotała jak ogień, który ją grzał i który rozjaśniał noc, ale nadal przysłuchiwała się rozmowom wokół siebie, nie mogąc się nadziwić głosowi Sandoza tak różnemu od głosu Izaaka — nie krzykliwemu i urywanemu, ale miękkiemu i melodyjnemu, o tonie wznoszącym się i opadającym, o kadencjach zróżnicowanych i płynnych. Już dawno zapomniała, że ludzie mogą mówić w taki sposób i ze smutkiem pomyślała o latach, które minęły, odkąd po raz ostatni słyszała głos Sofii.
Ogarnięta żalem, bolała nad przeszłością, ale i nad przyszłością, której nie pozna, poczuła bowiem, że umrze — a nie było to rozumowe pogodzenie się z teoretyczną prawdą o śmiertelności, ale fizyczna pewność, że śmierć przyjdzie po nią raczej wcześniej niż później. Ku swojemu zaskoczeniu zasnęła, budzona na krótko falami skurczów, świadoma, że za każdym razem, kiedy powraca do świata żywych, czerpie z coraz mniejszych zasobów energii. Raz odzyskała w pełni świadomość w ciemności i powiedziała:
— Kiedy odejdę, oddajcie dzieci mojej matce. — Zapadła cisza, a potem rozległy się pocieszające pomruki, ale ona dodała: — Zróbcie, jak mówię. Przypomnijcie jej o Abrahamie. Z powodu dziesięciu… — I urwała, tracąc świadomość.
O świcie ściągnęło ją z powrotem na świat warknięcie jej męża. Była już w domu, ale nie czuła zimna, bo leżała przykryta kocami, jakich nigdy jeszcze nie widziała. Nie poruszając się, mogła spojrzeć przez drzwi, na widmowy krajobraz złagodzony mgłą.
— Nie! Nie pozwolę na to! — upierał się Shetri. — Jak można nawet pomyśleć o czymś takim!
— Więc poddajesz się? — usłyszała pytanie cudzoziemca; jego chrapliwy, oskarżycielski szept słychać było dobrze w nieruchomym powietrzu wczesnego świtu. — Przecież nie musisz tracić ich obojga…
— Przestań! — krzyknął Shetri, odwracając się od Szaana i tuląc uszy. — Nie chcę o tym słyszeć!
Zamknąwszy oczy, Ha’anala słuchała, jak Rukuei wyjaśnia, dlaczego ona musi umrzeć. Docierały do niej tylko strzępy jego słów.
— Nie ma na to rady… konieczne… uchronić przyszłe pokolenia od cierpienia… większe dobro…
Ha’anala nie rozpoznała kolejnego głosu, ale to mógł być Hosei.
— To nie jest żadna wada wrodzona, tylko słabość wynikająca z głodowania!
Shetri, chyba masz rację, że Ha’anala wkrótce umrze — powiedział łagodnie Sandoz. — Myślę, że Szaan się myli. To, czego on chciałby spróbować, może zabić Ha’analę. Nikt z nas nie jest specjalistą… nie wiemy, jak to zrobić w taki sposób, żeby również matce uratować życie, aHa’analajest teraz tak osłabiona, że na pewno by tego nie przeżyła. Przykro mi. Bardzo mi przykro. Ale… wśród nas, kiedy tak się dzieje, dziecko czasami jeszcze żyje przez jakiś czas, kiedy matka już umrze. Proszę cię… Jeśli na to pozwolisz, może będziemy mogli uratować przynajmniej dziecko.
Читать дальше