— Przepraszam was — powiedział, rumieniąc się ze wstydu.
— Działałem w pośpiechu.
— Idźcie dalej bez nas — oświadczył Sean, zwracając się do VaN’ Jarrich. — My wrócimy i spotkamy się z eskortą. Im chodzi o nas, nie o was. Jak tylko zobaczą, że z nami wszystko w porządku, uspokoją się. Później pomyślimy, jak dotrzeć do doliny N’Jarr…
— Jak daleko jest stąd do Inbrokaru? — zapytał Sandoz Rukueiego.
— Możemy tam być dziś o drugim wschodzie słońca, jeśli będziemy szli szybko.
— Zmobilizowanie wojska trochę potrwa — powiedział Sandoz. — Jesteśmy o trzy dni drogi od wyznaczonego miejsca, a dla nich potrwa to jeszcze dłużej, bo będą musieli posuwać się cały czas lądem…
— Nie, mogą użyć barek, ale też są powolne — przerwała mu Kajpin.
Tiyat zaczęła się kołysać.
— Nie potrzebują wysyłać wojska… postawią na nogi milicję w całym kraju. Jesteśmy w pułapce.
— Przepraszam — powtórzył Nico. — Ale… gdybyśmy tak powiedzieli signorze Sofii, że przy prowadzi my jej syna? Powiemy jej: Nie idźcie za nami. Jeśli pójdziecie, nici z naszej umowy. Współpracujcie z nami, to chłopiec wróci cały i zdrowy. — Popatrzył na innych, mając nadzieję, że naprawił swój błąd.
— Może podziała — mruknął Sandoz. Zaczął się śmiać, ale po chwili spoważniał i uniósł podbródek, jakby się nad czymś zastanawiał. Na ich oczach zgarbił się i jakby postarzał, a kiedy przemówił, usłyszeli ochrypły głos Marlona Brando, zmartwychwstałego w blasku słońc Rakhatu: — Zaproponujemy jej coś, czego nie będzie mogła odrzucić.
Joseba spojrzał na Seana, który wzruszył ramionami, a potem wywołał „Bruna”. Emilio wziął nadajnik i przerwał Johnowi, który chciał wiedzieć, co, do cholery, stało się z czwartym mikronadajnikiem.
— Nie pytaj, John, dobrze? Po prostu nie pytaj. Robię milę ekstra, John. Nie mogę ci powiedzieć więcej. Niech Frans połączy mnie z Sofią.
Wszyscy wpatrywali się w niego, kiedy czekał, nadal uśmiechnięty, na połączenie z Sofią, ale natychmiast spoważniał, gdy zaczął do niej mówić. Nie chciał jej przestraszyć, więc zaczął odwoływać się do przyjaźni i zaufania, ale napotkał na mur lodowatej podejrzliwości.
— Masz rację, Sofio — powiedział. — Absolutnie. Ale nie jesteśmy uwięzieni… Wysłuchaj mnie!
Lecz to on musiał jej wysłuchać, a ona ostrzegała, błagała, groziła, podważała jego ocenę sytuacji.
— Sofio — przerwał jej w końcu — ja muszę to zrobić. Jest coś, co muszę zrozumieć. Dla samego siebie. Proszę cię tylko, żebyś dała mi trochę czasu… może parę tygodni. Proszę cię. Nigdy cię o nic nie prosiłem, Sofio. Tylko to jedno, dobrze? Daj mi tę szansę…
Nie dawała się przekonać. Nigdy nie można było jej przekonać. Odwrócił się, by spojrzeć na VaN’Jarrich — ich twarze były ściągnięte niepokojem, naznaczone głodem — i słuchał bezkompromisowych słów kobiety, którą kiedyś znał.
— Sofio, nie pozostawiasz mi wyboru — oświadczył w końcu, nienawidząc samego siebie. — Wierzę, że odnajdę Izaaka i sprowadzę go do ciebie, ale tylko pod warunkiem, że dacie nam spokój. Taki jest układ, Mendes. Daj nam spokój, a zrobię, co w mojej mocy, żeby przyprowadzić ci syna.
Zamknął oczy, a ona mówiła mu, co się stanie. Nie zaprzeczał. Wiedział, że miała rację.
W południe wspięli się na niskie wzniesienie, za którym rozciągała się porośnięta chwastami równina, a za nią widniały ruiny Inbrokaru spowite białawą mgiełką upału. Emilio długo wpatrywał się w poczerniałe ruiny. Nie było to miasto z jego snów, ale nadpalone wrota wydały mu się znajome, a kiedy zamknął oczy, zdołał odtworzyć w pamięci pokryte płaskorzeźbami kamienne mury, które kiedyś dawały iluzję bezpieczeństwa.
— Czujesz to? — zapytał go Rukuei.
— Nie. Jeszcze nie. — A potem poczuł słodkawy odór rozkładu. — Tak, teraz czuję. — Odwrócił się, by spojrzeć Kitheriemu w oczy: cudowne, nawiedzone i tak zmęczone jak jego własne. — Poczekajcie tutaj — powiedział reszcie i zszedł z Rukueim na pole bitwy.
— Miałem dwanaście lat — rzekł Rukuei, zwalniając kroku, by ten mały cudzoziemiec mógł za nim nadążyć. — Wojna miała tyle samo lat, co ja. W ciągu jednego dnia zginęło tutaj trzydzieści tysięcy Jana’atów, a potem miasto pełne uchodźców. A w ciągu następnego roku, może dwóch, zginęła cała cywilizacja.
Pozostały tylko najtwardsze kości, ale i tak było ich wiele.
— „Ich krew rozlali, jak wodę, wokół Jeruzalem i nie było komu ich pogrzebać” — mruknął Sandoz. Tu i tam walały się szczątki pordzewiałego metalu. Pochyliwszy się, by przyjrzeć się jakiemuś hełmowi, Sandoz zobaczył ząb, szeroki, z płaską koroną. — Runao — stwierdził ze zdumieniem. — Kiedy oni zaczęli nosić zbroje?
— Pod koniec wojny.
— Słyszałem, jak powiedziano: Wybieraj wrogów mądrze, bo staniesz się im podobny — rzekł Sandoz i nagle odczuł potrzebę przeproszenia tego młodzieńca za to, że tak go przestraszył podczas pierwszego spotkania, ale umilkł, widząc, że Rukuei sztywnieje.
— Mój ojciec miał na sobie srebro i złoto — powiedział cicho Jana’ata, idąc ku błyszczącemu kawałkowi metalu. Znakomicie wykutą klamrę, wdeptaną w błoto, przez lata ukrytą przed chciwymi oczami grabieżców, odsłoniły wreszcie ostatnie ulewne deszcze. Rukuei schylił się, by ją podnieść, ale ręka mu znieruchomiała, kiedy dostrzegł coś białego w pobliżu. Kość palucha chwytnej stopy, być może. A obok fragment wyrostka grzebieniowatego z podstawy czaszki.
— My… my palimy naszych zmarłych — powiedział i wyprostował się, spoglądając na ruiny, by pozbyć się widoku żałosnych szczątków leżących na ziemi. — Tak więc wydaje się… stosowne, że tylu zginęło w płomieniach, po bitwie…
Ale to, pomyślał. Te…
Mechaniczny furkot rąk cudzoziemca sprowadził go z powrotem na ziemię. Odwrócił się i zobaczył to, o czym kiedyś tylko marzył — Emilia Sandoza na polu bitwy pod Inbrokarem. Pochylony, sięgał po kawałki kości i zęby. Ostrożnie podnosił maleńkie kawałki, metodycznie zbierając szczątki Runów i Jana’atów wymieszane przez śmierć.
Rukuei bez słowa zaczął go naśladować, a potem nadeszli inni, by im pomóc — Kajpin i Tiyat, Sean Fein i Joseba Urizarbarrena, i Shetri Laaks. Nico zdjął koszulę i rozłożył ją, by składać na niej szczątki anonimowych zmarłych, i wkrótce ciszę przerwały smutne tony Unafurtiva lagrima. Pozostałe tu szczątki rozrzucone były po całym polu, więc kiedy zapełnili już ten prowizoryczny całun, poprzestali na tym, zanosząc to, co zebrali, między ruiny, gdzie woń spalenizny była silniejsza. Rozpalili ognisko z nadpalonych belek pozostałych po jakimś magazynie w pobliżu ambasady Mała Njeru i wkrótce swąd palonych kości wypełnił im nozdrza.
— Najwyraźniej pamiętam głos mojej małej siostrzyczki — powiedział im Rukuei, gdy kości płonęły z trzaskiem. — Wszystkie wolno urodzone dzieci Najdonioślejszego były w ambasadzie… Musiał wiedzieć, jak to się skończy, ale miał nadzieję, że oszczędzą dyplomatów… — Roześmiał się, szydząc z naiwności swego ojca. — Moja siostra była gdzieś w tym pożarze. Kiedy uciekaliśmy z miasta, słyszałem, jak mnie woła. Srebrna nić dźwięku: Ru-ku-eiiiii…
Tego wieczoru, kiedy się ściemniło, zaśpiewał im o nie zabliźnionych ranach, o utracie, żalu i tęsknocie, o pogłębianiu się i otwieraniu takich ran za każdym nowym ciosem godzącym w duszę, o spowolnieniu i rozrzedzeniu bólu i smutku w tańcu życia, w obecności dzieci. Kiedy tak śpiewał, Shetri Laaks powstał i odszedł chwiejnym krokiem, aby uwolnić się od bólu tych pieśni, ale kiedy zatrzymał się w sporej odległości od stosu, usłyszał za sobą kroki cudzoziemca i poznał po zapachu Sandoza.
Читать дальше