A teraz to wynurzało się z ziemi przed jej oczyma.
Poczuła bolesny ucisk w klatce piersiowej. Nie musiała spoglądać na monitory, aby zrozumieć, że jej skafander zaczyna wysiadać. Do diabła ze skafandrem; zamierzała złożyć raport o swoim odkryciu. Pośpiesznie włączyła zainstalowaną na hełmie kamerę i pochyliła się nad małą roślinką.
— Aurora, tu Helena. Nie uwierzycie, ale…
Korzenie rośliny były zagrzebane głęboko w zimnym, kamienistym gruncie Marsa. Roślina nie potrzebowała tlenu, ponieważ jej metabolizm był oparty na wodorze uwalnianym podczas wolno przebiegających reakcji w skałach wulkanicznych zawierających śladowe ilości lodu. W ten sposób roślina ta przetrwała miliony lat. Podobnie jak zarodnik czekający pod piaskiem ziemskiej pustyni na krótkie wiosenne deszcze, ta cierpliwa mała roślina czekała całe eony, aż powrócą deszcze, by mogła ożyć.
Łańcuch zdarzeń, mający początek kilka tysięcy lat temu, dobiegał końca. Oczywiście burza słoneczna stanowiła marnotrawstwo energii, ale nie tak wielkie, do jakiego pewnego dnia mogłaby doprowadzić ludzkość, gdyby udało jej się zarazić gwiazdy.
Burza słoneczna minęła. Chociaż względnie regularne dotąd cykle aktywności Słońca będą zakłócone jeszcze przez wiele dziesięcioleci, uwolnienie wielkiej ilości energii podziałało oczyszczająco i destabilizacja jądra ustąpiła. Wszystko odbyło się tak, jak przewidywały niezwykle dokładne matematyczne modele zachowania się Słońca opracowane przez Eugene’a Manglesa.
Ale modele te nie były, bo nie mogły być, doskonałe. I zanim ten długi dzień dobiegł końca, Słońce zgotowało swym udręczonym dzieciom jeszcze jedną niespodziankę.
* * *
Atmosferę Słońca kształtuje niezwykle potężne pole magnetyczne, w sposób który nie ma analogii na Ziemi. Korona, zewnętrzna część atmosfery Słońca, składa się z gazu, który układa się jak płatki kwiatu i rozciąga się na odległość wielu promieni gwiazdy. Eleganckie łuki wyładowań koronalnych są kształtowane właśnie przez pole magnetyczne. Wyładowania te są bardzo jasne — to owe wytryski plazmy, które widać wokół Słońca podczas jego zaćmienia — ale są one tak gorące, tak naładowane energią, że maksimum ich promieniowania leży nie w zakresie światła widzialnego, lecz w dziedzinie promieniowania X.
Tak jest w normalnych warunkach.
Kiedy burza słoneczna ucichła, jeden z takich wytrysków plazmy nastąpił bezpośrednio nad aktywnym obszarem znajdującym się w epicentrum burzy. Tak jak gigantyczna niestabilność, która go zrodziła, wytrysk był ogromnych rozmiarów, jego podstawa rozciągała się na przestrzeni wielu tysięcy kilometrów, a on sam sięgał tak daleko, że jego pierzaste brzegi obejmowały orbitę Merkurego.
Rurki przepływu u jego podstawy wnikały głęboko do wnętrza Słońca i zakrzywiały się, tworząc jakby jamę. Wewnątrz niej zostały uwięzione miliardy ton niezwykle gorącej plazmy — prawdziwa katedra pola magnetycznego i plazmy. A kiedy burza ucichła, katedra ta zaczęła się zapadać.
Kiedy zawalił się jej „strop”, potężne rzeki energii magnetycznej runęły na uwięzioną masę plazmy, która zaczęła się unosić z powierzchni Słońca. Na początku poruszała się powoli, ale kiedy pole magnetyczne zmalało, plazma nabrała przyspieszenia, jak kamień wyrzucony z procy. Wyrzucona chmura, będąca plątaniną plazmy i linii pola magnetycznego, była bardzo rozrzedzona, rzadsza niż najlepsza próżnia osiągalna na Ziemi. Ale istotne znaczenie miała nie jej gęstość, lecz energia. Niektóre cząstki, które zawierała, zostały przyspieszone do prędkości bliskiej prędkości światła. Były niczym młot.
I tak jak odległe o szesnaście lat świetlnych chłodne umysły zaplanowały przed tysiącami lat, strumień tych cząstek był wymierzony prosto w udręczoną Ziemię.
Kiedy Michaił mu to przekazał, Bud przez chwilę nie chciał się z tym pogodzić. Uciekł z pokoju kontrolnego, ukrył się w kabinie i zamknął drzwi.
Na zniszczonym elastycznym ekranie rozłożonym na koi powoli przejrzał listę zmarłych. Byli to głównie konserwatorzy, którzy znajdowali się na terenie tarczy w samym środku burzy, oraz ochotnicy tacy jak Mario i Rose, którzy zajęli miejsca zmarłych. Bud znał ich wszystkich.
W ciągu pięciu lat istnienia społeczność tarczy rozwinęła własną kulturę, którą Bud starał się popierać jak mógł. Organizowano turnieje sportowe w warunkach zerowej grawitacji, imprezy muzyczne i teatralne oraz przyjęcia i zabawy, wreszcie wielkie publiczne obchody Święta Dziękczynienia, Świąt Bożego Narodzenia, Ramadanu, Świąt Wielkanocy i wszelkich innych możliwych świąt. Były także zwykłe międzyludzkie tarcia, potajemne romanse, małżeństwa i rozwody, a także jedno morderstwo, które potraktowano w trybie doraźnym. Pomimo stosowanych środków zapobiegawczych urodziło się dwoje dzieci, które rozwijały się najwyraźniej normalnie, mimo że ciąża przebiegała w stanie nieważkości i które następnie wraz z rodzicami pośpiesznie wyekspediowano na Ziemię.
Ale teraz jedna czwarta tej społeczności już nie żyła, kolejna jedna czwarta była poważnie chora, a pozostali, w tym i Bud, nieźle dostali w kość. Wszyscy oni mieli ogromną szansę na zachorowanie na raka w przyszłości, o ile w wyniku napromieniowania ich organizm nie doznał jakiegoś innego uszczerbku. Za to, co uczynili do tej pory, wszyscy przypłacili zmniejszoną długością życia lub samym życiem — a nikt nigdy nie wypowiedział ani słowa sprzeciwu, nawet gdy żądano od nich ostatecznego poświęcenia.
Bud nie dawał nic po sobie poznać. Ale nawet przed burzą musiał przeprowadzić makabryczne obliczenia dopuszczalnej liczby ofiar. Można było odnieść wrażenie, jak gdyby zaplanował śmierć tych ludzi. I z każdą osobą, którą wysyłał to tego pieca, z każdą kolejną ofiarą dodaną do tego rejestru, czuł, jak gdyby wyrywano mu serce.
Nadal musiał pomagać ocalonym; do tej chwili mógł się tym pocieszać. Przebywając tak długo w warunkach znikomej siły ciążenia, bohaterowie z tarczy na razie nie dostaną żadnych medali. Wszyscy powrócą na Ziemię słabi jak kocięta i zostaną poddani sześciomiesięcznej lub nawet rocznej rehabilitacji, masażom, hydroterapii i rozmaitym ćwiczeniom, które odbudują ich siły, wytrzymałość i strukturę kostną, dopóki nie będą na tyle silni, by stanąć przed prezydentem i odebrać nagrodę, na którą zasłużyli.
Tak wyglądał jego plan wysłania tych ludzi do domu, który powtarzał sobie w myślach. Ale teraz wyglądało na to, że nic z tego nie wyjdzie. Bo jeśli dobrze zrozumiał to, co mówili Michaił i Eugene, całe to ogromne poświęcenie mogło się okazać daremne i mogli po prostu nie ruszać się z domu, czekając, aż burza usmaży ich wszystkich.
Niczego dobrego tutaj nie dokonał. Wziął głęboki oddech i ruszył z powrotem do pokoju kontrolnego.
* * *
Eugene i Michaił siedzieli tuż obok siebie w ciasnej kabinie w bazie Claviusa.
— To się nazywa „wyrzut materii koronalnej” — powiedział Michaił smętnie. — Samo w sobie nie jest to zjawisko bezprecedensowe. W normalnych warunkach w ciągu roku występuje wiele tego rodzaju zjawisk.
Bud spytał:
— Myślałem, że to, co się wydarzyło 9 czerwca, było spowodowane właśnie wyrzutem materii.
— Tak — warknął Eugene. — Ale ten jest większy. Znacznie większy, nawet niż ten tutaj. — Eugene zaczął nerwowo opisywać ostatnie wydarzenia zachodzące na Słońcu: zagęszczenie linii sił pola magnetycznego ponad strefą zaburzenia, która stanowiła epicentrum burzy słonecznej, uwięzienie ogromnej chmury plazmy w wyniku działania tego pola, a następnie wyrzucenie tej chmury ze Słońca.
Читать дальше