Teraz znalazła się na krawędzi kanionu. Stanęła, oddychając ciężko. Przed jej oczyma rozciągał się system wąwozów i urwisk, których zbocza były usiane małymi kraterami. W rzadkim powietrzu marsjańskiego popołudnia wszystko widać było wyraźnie aż po horyzont. Skala była oczywiście mniejsza i nie było owej mgiełki powodującej rozmycie konturów, która nadawała Wielkiemu Kanionowi na Ziemi wrażenie trójwymiarowości. Mogła równie dobrze patrzeć na piękny obraz namalowany przy użyciu ochry, czerwieni i ciemnego oranżu.
To nie było ciekawe. Mars był pełen kanionów. Faktycznie Helena czuła się wkurzona, patrząc na ten kanion. Było to z jej strony zupełnie nierozsądne. W końcu to nie była jego wina. Wyssała resztę zapasu wody w skafandrze.
* * *
Podczas najgorszych godzin burzy słonecznej ukryła się w łaziku, który ustawiła pod nawisem skalnym. Było to jedyne schronienie, jakim dysponowała. Osłaniał ją kadłub łazika, a skafander zapewniał odpowiednią temperaturę. W ten sposób przeżyła, chociaż z tego co wiedziała, pochłonęła dawkę promieniowania wystarczającą, aby ją zabić.
Co oczywiście było teraz kwestią czysto akademicką.
Jadąc dalej, wreszcie wyśledziła źródło sygnału, które miała odnaleźć.
Ostatecznie okazał się nim sygnalizator nawigacyjny, mały bezzałogowy trójnożny lądownik nie większy od niej samej, który rozpaczliwie popiskiwał. Może miał oznaczać miejsce lądowania statku, który nigdy nie przybył. Ale nie było żadną tajemnicą, kto go wysłał, oznaczenia na pokrywie były niewątpliwie chińskie.
Odbyła tę wyprawę nadaremnie. A jej cena okazała się nieoczekiwanie wysoka. Kiedy powróciła do wiernego łazika, stwierdziła, że zwyczajnie wysiadł. Przypuszczalnie jego elektronika nie zdołała się oprzeć atakowi Słońca i w rezultacie główne układy, w tym aparatura podtrzymująca życie, były równie martwe jak sam Mars.
A więc tak. Bez łazika nie mogła wrócić do Aurory. Rezerwy jej skafandra wystarczą jedynie na kilka godzin, czyli nie na tyle długo, aby wysłać po nią drugi łazik. Żyła, oddychała, była równie zdrowa jak poprzedniego dnia. Ale była skazana na zagładę.
Oczywiście nie będzie dzisiaj jedyną ofiarą w układzie słonecznym.
Przynajmniej jestem wyjątkowa, powiedziała sobie. Chociaż nie była pierwszym człowiekiem, jaki postawił stopę na Marsie, będzie pierwszą istotą ludzką, która tutaj umrze. Może warto było mieć taki pomnik.
I do końca spełni swój obowiązek. Agencje lotów kosmicznych zawsze miały na taką ewentualność odpowiednie procedury. Gdyby umarła w przestrzeni kosmicznej — swego czasu dyskutowano nad takim problemem w NASA, kiedy uruchomiono Międzynarodową Stację Kosmiczną — jej ciało zostałoby zapakowane do worka i przywiązane do kratownicy, dopóki nie zostałoby przetransportowane na Ziemię. Tutaj, na Marsie, jej najważniejszym obowiązkiem było służyć tej planecie i jej domniemanej biosferze; nie wolno było jej zanieczyszczać swymi rozkładającym się zwłokami. Faktycznie musiała tylko zostać w tym miejscu. Kiedy grzejniki jej skafandra odmówią posłuszeństwa, szybko zamarznie, tym samym szczelnie odgradzając od reszty świata wszelkie złośliwe wirusy, które przywiozła z Ziemi, dopóki jej ciało nie zostanie odszukane. Prawdopodobnie skafander nawet się nie przewróci. Będzie jak posąg, pomyślała, pomnik jej samej i jej pecha.
Nie mogła znieść myśli, że umrze koło swego biednego, unieruchomionego łazika. Postanowiła więc pójść na marsjańskie pustkowie, tak aby mogła jeszcze popatrzeć na planetę, która ją zabijała.
Ale nawet i tu miała pecha. Powlokła się przez monotonną równinę do tego kanionu. Była tu podczas największej katastrofy, jaka dotknęła układ słoneczny od początku jego istnienia, ale wszyscy inni mieli lepszy widok niż ona.
Coś poruszyło się u jej stóp. Na ziemi tworzyły się małe jamki — kratery, pomyślała, ale żaden z nich nie był większy od jej paznokcia. Czyżby znalazła się w jakimś osobliwym deszczu mikrometeorytów? Ale po chwili usłyszała, jak coś stuka w jej hełm.
Podniosła wzrok. Zobaczyła spadające z nieba krople, wielkie krople powoli opadające wszędzie wokół niej. Kiedy uderzały w skafander, rozmazywały kurz osiadły na wizjerze.
Był to deszcz, pierwszy deszcz na Marsie od miliarda lat.
Słońce zionęło ogniem na wszystkie krążące wokół niego dzieci.
Zwrócona ku Słońcu powierzchnia Merkurego uległa stopieniu i kratery tak stare jak sama planeta zamieniły się w morza magmy. Wenus straciła znaczną część gęstej atmosfery. Gdyby nie tarcza, taki sam los mógł spotkać Ziemię. Pokryte lodem księżyce Jowisza zostały stopione do głębokości kilku kilometrów. A w wyniku dziwnej i wyjątkowej tragedii pierścienie Saturna złożone z kawałków lodu wyparowały.
Natomiast na Marsie wulkany uśpione od stu milionów lat zaczęły się budzić. Czapy lodowe na biegunach, stanowiące cienką warstwę zestalonego dwutlenku węgla i lodu, szybko uległy sublimacji. A teraz padał deszcz. Helena przeszła jeszcze kilka kroków, patrząc na marsjański deszcz padający do pogrążonego w cieniu wnętrza kanionu.
Jeden z jej kolegów zaczął w podnieceniu relacjonować swoje odkrycie.
— Znalazłem statek! I to jaki! Wygląda jak zewłok wyrzuconego na brzeg wieloryba. Jest pokryty chińskimi napisami. Ale w kadłubie ma rozdarcie szerokie jak rzeczna dolina. Musiał zdrowo walnąć…
Helena słuchała rozmów swych towarzyszy przez cały długi dzień. Zgłaszała się w ustalonych odstępach czasu, ale postanowiła nie mówić, co się jej przytrafiło, przynajmniej na razie. Teraz stała i słuchała głosu kolegi, którego już nigdy nie zobaczy.
— Chwileczkę. Wchodzę do statku, uważając, aby nie zawadzić o ostre krawędzie… Och. Och, wielki Boże.
Na statku było ponad stu ludzi. Byli to wyłącznie młodzi mężczyźni i kobiety, w tym także piloci. Ładunek statku obejmował nadmuchiwane namioty, mechaniczne koparki, rozsadniki hydroponiczne. Zamiar był jasny. Chińczycy planowali to już od pięciu lat. Do tego celu wykorzystali wszystkie ciężkie transportowce zamiast uczestniczyć w budowie tarczy. I w taki sposób chcieli zagwarantować, że jakaś część ich kultury przetrwa burzę słoneczną.
— Jednak chińska inwazja Marsa nie powiodła się… Byli tak blisko. Zastanawiam się, jakimi byliby sąsiadami.
Helena przypuszczała, że byliby ze wszystkimi w dobrych stosunkach. Z tej perspektywy Chiny były bardzo daleko, równie daleko jak Eurazja i Ameryka. Tutaj byłeś po prostu człowiekiem. Czy raczej Marsjaninem.
Spojrzała na Słońce. Już prawie zachodziło; otaczało je postrzępione halo powietrza wypełnionego pyłem i niezwykłe deszczowe chmury. Znała przewidywany scenariusz: burza słoneczna powinna teraz ucichnąć, ale coś w wyglądzie zachodzącego Słońca ją zaniepokoiło, jak gdyby jeszcze miała nastąpić jakaś okropna niespodzianka.
Pył pod jej stopami poruszył się. Spojrzała w dół.
Pośród padających kropel deszczu coś wydobywało się z ziemi. Było nie większe niż jej palec i przypominało pokryty skórą kaktus. Miało półprzezroczyste fragmenty — to okienka do wychwytywania światła słonecznego, pomyślała — aby nie tracić ani kropli cennej wilgoci. I było zielone — pierwsza zieleń, jaką ujrzała na Marsie.
Serce zabiło jej mocniej.
Podczas swego długiego wygnania załoga Aurory na próżno poszukiwała śladów życia na Marsie. Odbyli nawet ryzykowną podróż do bieguna południowego, gdzie odszukali najstarszą, najzimniejszą, nienaruszoną od milionów lat zmarzlinę na Marsie, w nadziei że znajdą uwięzione w niej i zachowane mikroorganizmy. Ale i tam nie znaleźli niczego. Takie epokowe odkrycie z pewnością sprawiłoby, że ich wieloletni pobyt z dala od domu byłby wart zachodu; fakt, że nie znaleźli niczego, stanowił ogromne rozczarowanie.
Читать дальше