— To ja przepraszam.
— Nie ma o czym mówić — powiedziała Atena. — Dzisiaj wszyscy na mnie krzyczą. Arystoteles mówi, że to część mojej pracy.
— Ale nie zasłużyłaś na to. Zwłaszcza że i ty także cierpisz. — Tak też było. Atena stanowiła umysł, który wyłonił się z samej tarczy; ponieważ tego strasznego dnia gorąco odnajdywało najmniejsze usterki i przedzierało się przez panele i „inteligentną” powłokę, Bud wiedział, że z każdym zniszczonym mikroukładem metaforyczna głowa Ateny doskwiera jej coraz bardziej.
Podciągnął się ostatnie kilka metrów do rozdarcia. Zaczął przygotowywać zestaw naprawczy, niewiele bardziej skomplikowany niż pistolet do malowania natryskowego, który ostrożnie wyciągnął z kieszeni.
— A co z Arystotelesem?
— Niedobrze — ponuro powiedziała Atena. — Najgorsze impulsy elektromagnetyczne już chyba za nami, ale strumień ciepła wywołuje kolejne przestoje i odłączenia. Pożary, burze…
— Już czas na plan B?
— Arystoteles jest zdania, że nie. Myślę, że on nie do końca mi ufa, Bud.
Bud roześmiał się z przymusem. Rozpylana ciecz była fantastycznym, na poły „inteligentnym” materiałem; płynęła w górę, pokrywając rozdarcie, nie zważając na straszliwe gorąco. Malowanie tym materiałem było łatwiejsze niż podrasowywanie silników samochodowych, czym bawił się jako dziecko.
— Nie powinnaś się przejmować tym, co gada ten skrzypiący muzealny eksponat. Jesteś bystrzejsza niż on.
— Ale nie jestem tak doświadczona. On w każdym razie tak mówi.
Praca była zakończona, wiązka światła słonecznego skurczyła się i znikła. Atena powiedziała:
— Następne rozdarcie znajduje się…
— Daj mi jeszcze minutę. — Bud, oddychając ciężko, zwisnął na swej uprzęży; pistolet natryskowy unosił się na łańcuszku przymocowanym do pasa.
Atena powiedziała z nieco ciężkawą kokieterią:
— No i kto tu jest muzealnym eksponatem?
— W ogóle nie spodziewałem się, że będę tutaj. — Ale powinien był się tego spodziewać, upomniał sam siebie; powinien był utrzymywać formę. W ciągu ostatnich gorączkowych miesięcy przed burzą w ogóle nie było czasu na ćwiczenia fizyczne, ale to nie było żadne usprawiedliwienie.
Popatrzył na tarczę. Wyobraził sobie, że czuje ciężar promieniowania Słońca, prącego na wielką konstrukcję i olbrzymie gorąco, które pochłania. To się kłóciło z intuicją: jedynie idealna równowaga między siłą grawitacji a ciśnieniem promieniowania, dokładnie w tym miejscu, sprawiała, że tarcza zachowywała niezmienne położenie w przestrzeni. Bud miał wrażenie, że cała ta konstrukcja zaraz zamknie mu się nad głową jak zepsuty parasol.
Kiedy tak patrzył, po powierzchni tarczy przemknęły fale iskier. To Atena uruchomiła swe miniaturowe silniczki rakietowe. Ciśnienie światła było bardziej zmienne, niż przewidywały modele Eugene’a, i wskutek zmieniającego się nacisku Atena musiała się mozolić, aby utrzymać stałe położenie. Od wielu godzin pracowała ciężej niż oni wszyscy, pomyślał Bud, i czyniła to bez słowa skargi.
Ale źródłem jego rozpaczy były zgony pracujących tu ludzi.
Członkowie załogi Mario Ponzo odpadali jeden po drugim. Ostatecznie to nie gorąco ich zabijało, lecz promieniowanie, paskudne, nagłe skoki promieniowania gamma i promieniowania X, których nie przewidział Eugene Mangles i jego matematyczne modele. Rzucali się, żeby łatać dziury. Nawet Mario wypadł z gry. A kiedy sam Mario uległ, Bud pośpiesznie przekazał swoją funkcję dowódcy Belli Fingal — na pokładzie Aurory nie było nikogo, kto byłby starszy stopniem — a sam wdział swój wysłużony, stary skafander.
Niespodziewanie doznał skurczu żołądka i zwymiotował. Treść pochodziła gdzieś z głębi żołądka — nie jadł od chwili wybuchu burzy — i miała obrzydliwy, kwaśny smak. Lepkie wymiociny przylgnęły do wizjera, a ich fragmenty unosiły się wewnątrz hełmu w postaci małych połyskujących kulek.
— Bud? Wszystko w porządku?
— Podaj mi aktualną wartość dawki pochłoniętej — powiedział ostrożnie.
— Członkowie dowództwa otrzymali po sto remów, i to przy pełnej osłonie Aurory 2. Pracownicy personelu technicznego, którzy przebywają na zewnątrz od początku burzy, dostali prawie trzysta remów. Ty masz już na koncie sto siedemdziesiąt remów, Bud.
Sto siedemdziesiąt.
— Jezu.
Po swych przeżyciach przy ruinach Kopuły na Skale, dawno temu, Bud dobrze się orientował w sprawach promieniowania. Przygotowując się do dzisiejszego zadania, przestudiował na nowo budzące lęk informacje dotyczące promieniowania i jego wpływu na istoty ludzkie. Nauczył się na pamięć nic nieznaczących przepisowych ograniczeń i związanej z tym tematem ponurej terminologii. A także wpływu promieniowania na ludzkie zdrowie. Przy stu remach, jeśli miałeś szczęście, przez kilka dni dokuczały ci nudności, wymiotowałeś, miałeś biegunkę. Przy trzystu remach ludzie byli już niezdolni do działania wskutek dokuczliwych mdłości oraz innych objawów. Jeśli nawet nie otrzymali już nic ponadto, dwadzieścia procent z nich umierało. Dwustu ludzi na tysiąc, których sprowadził tu osobiście, umrze tylko z powodu promieniowania.
A niektórzy z nich pochłonęli znacznie więcej. Biedny brodacz, Mario Ponzo, dał się w to wplątać. Bud wiedział, co następowało potem: rumień i łuszczenie się skóry, która czerwieniała i pokrywała się pęcherzami, a następnie schodziła płatami jak łuska i ulegała rozwarstwieniu, oraz mniej widoczne uszkodzenia wewnętrzne. Mario umarł w okropny sposób, w skafandrze, z dala od innych, a mimo to do końca przekazywał relacje dotyczące aktualnej sytuacji.
Bud spojrzał w dół, w stronę przeciwną do tarczy, w stronę Ziemi, która była w pełni. Wrażenie było takie, jakby patrzył w głąb studni o jasno oświetlonym dnie. Jego ojczyzna, wielkości Księżyca w pełni oglądanego ze stanu Iowa, była na szczęście zbyt odległa, aby mógł rozróżnić szczegóły. Ale wyglądało to tak, jak gdyby powietrze i ocean zamieszano gigantyczną łyżką, jak kawę ze śmietanką. Walczyli ze Słońcem już od dwunastu godzin — a byli dopiero w połowie — i wszystko zaczynało puszczać: sama tarcza, ludzie, którzy walczyli, żeby ją utrzymać, i planeta, którą miała osłaniać. Ale nic nie można było zrobić, trzeba było pracować dalej.
Sprawdził skafander. Niemrawy układ obiegu powietrza usunął większość unoszących się wymiocin, ale wizjer miał usmarowany.
— Jasna cholera — psioczył. — Nie ma nic gorszego niż zwymiotować wewnątrz skafandra. No dobrze. Co teraz?
— Sektor 2484, promień 1002, panel numer 12.
— Zrozumiałem.
— Dobrze nam się pracuje razem, prawda Bud?
— Tak, rzeczywiście.
— Stanowimy zgrany zespół.
— Nie ma lepszego, Ateno — powiedział ze znużeniem. Obrócił się i wysiłkiem woli podciągnął się z powrotem, posuwając się wzdłuż liny prowadzącej.
17:23 (czas londyński)
Kopuła wzniesiona nad Londynem zaczęła pękać.
Patrząc z okna pokoju operatorów, Siobhan widziała to całkiem wyraźnie. Była to jeszcze cienka rysa, ale biegła wzdłuż ściany Kopuły od szczytu do samej ziemi, kończąc się gdzieś na północy, za Euston. Świeciła piekielnym, różowo-białym światłem, a płonąca smoła kapała w dół, opadając cienką zasłoną do wnętrza Kopuły.
Miasto było teraz pogrążone w głębokiej ciemności. Prąd zasilający światła uliczne i Kopułę został w końcu skierowany do wielkich wentylatorów układu obiegu powietrza. Ale miejscami płonęły pożary, a tam gdzie spadła rozżarzona smoła, wybuchały następne.
Читать дальше