Mając dwadzieścia osiem lat, Jednooki był na tyle stary, aby doświadczyć na sobie wielkiej filozoficznej przemiany, jaka nawiedziła rodzaj ludzki, doprowadzając do przekwalifikowania jego rasy na Homo, kuzyna ludzi, zamiast „zwykłego” zwierzęcia. Ta zmiana nazwy zapewniła mu ochronę przed kłusownikami i myśliwymi, takimi jak ci, którzy trafili go kulą w oko, kiedy był młodszy niż Kłak.
Zapewniło mu to także ochronę przed własnymi kuzynami teraz, w tym najgorszym dniu w długiej historii rodzaju ludzkiego, jak również małp człekokształtnych.
Dotarł do wierzchołka drzewa. W swym prymitywnym gnieździe z wygiętych gałęzi nadal czuł zapach własnych odchodów, z okresu kiedy spał tu ostatnio. Poprawił gałęzie, wyciągając z nich kępki własnego futra.
Oczywiście Jednooki nie zdawał sobie sprawy z żadnej rewolucji w ludzkim myśleniu, która miała tak zasadnicze znaczenie dla jego przetrwania. Ale zdawał sobie sprawę z innych zmian. Na przykład noc i dzień uległy dziwnemu poplątaniu.
Nad głową nie widział ani słońca, ani nieba. Las rozświetlały dziwne nieruchome światła, ale w porównaniu z tropikalnym słońcem wynikiem ich działania był jedynie półmrok. I dlatego organizm Jednookiego nie był pewien, czy czas znów ułożyć się do snu, mimo że minęło zaledwie kilka godzin, od chwili kiedy się obudził.
Leżał w swym legowisku, wymachując długimi kończynami we wszystkie strony, aby wygodnie się ułożyć. Wzbierało w nim nieokreślone niezadowolenie z powodu tych niepożądanych zmian, konsternacja, którą podzielałoby wielu ludzi. Umysł wypełniał mu obraz tego cholernego Kłaka. Jego wielkie dłonie zaciskały się, kiedy zastanawiał się, co ma zrobić, żeby przywołać swego młodszego rywala do porządku.
Jego rozbiegane myśli w końcu rozpłynęły się i zapadł w niespokojny sen.
Gorąco i światło lało się z południowego słońca i rozpętała się burza. Srebrzyste ściany kopuły falowały i trzeszczały od przewalających się grzmotów. Ale wytrzymały.
* * *
11:57 (czas londyński)
Bisesa i jej córka, rozebrane do bielizny, leżały tuż obok siebie na cienkich materacach w pokoju oświetlonym tylko jedną świecą.
Było gorąco, goręcej niż Bisesa, przywykła do upałów w zachodnim Pakistanie i Afganistanie, mogła sobie wyobrazić. Powietrze było jak gruby wilgotny koc. Czuła, jak pot spływa jej po brzuchu i wsiąka w materac. Nie była w stanie się poruszyć, nie była w stanie obrócić głowy, żeby zobaczyć, czy z Myrą wszystko w porządku, czy w ogóle żyje.
Od wielu godzin nie słyszała głosu Arystotelesa, co wydawało się bardzo dziwne. W pokoju było cicho, słychać było tylko ich oddechy i tykanie zegara. Był to duży, stary zegar podróżny, niechciany spadek po babce Bisesy, który wciąż działał, bo jego masywny mechanizm był odporny na gwałtowne impulsy promieniowania elektromagnetycznego, podczas gdy elastyczne ekrany, telefony i inne elektroniczne gadżety całkiem się usmażyły.
Na zewnątrz panował hałas. Słychać było potężne huki i łoskoty, przypominające ogień artyleryjski, a niekiedy coś, co brzmiało jak deszcz walący w drewniany dach. Jak przewidywano, taka pogoda była wynikiem pochłonięcia przez atmosferę ziemską ogromnej energii cieplnej.
Jeżeli pod Blaszaną Pokrywką sprawy miały się tak niedobrze, zastanawiała się, jak sobie radzi pozostała część kraju. Pomyślała, że wszędzie muszą szaleć gwałtowne powodzie i pożary oraz huragany podobne do tornad w stanie Kansas. Biedna Anglia.
Ale najgorsze ze wszystkiego było gorąco. Znała ponure liczby z czasów szkolenia wojskowego. Szkodliwa była nie tyle sama temperatura, co wilgotność. Utrata ciepła w wyniku parowania i pocenia się stanowiła jedyny mechanizm, jakim dysponowało jej ciało, aby zapewnić wewnętrzną homeostazę, a jeśli wilgotność względna była zbyt duża, nie mogła się pocić.
Powyżej około trzydziestu siedmiu stopni, czyli „progu ubytku”, jej funkcje poznawcze ulegały spowolnieniu, ocena sytuacji była osłabiona, a umiejętności manualne i obserwacyjne słabły. W temperaturze czterdziestu stopni i przy pięćdziesięcioprocentowej wilgotności wojsko opisałoby ją jako „niewydolną wskutek gorąca”, ale mogłaby w takich warunkach przeżyć około dwudziestu czterech godzin. Gdyby temperatura albo wilgotność wzrosły jeszcze bardziej, ten czas uległby skróceniu. Powyżej tego punktu wystąpiłoby przegrzanie i organy niezbędne do życia zaczęłyby odmawiać posłuszeństwa; przy czterdziestu pięciu stopniach, bez względu na poziom wilgotności, nastąpiłby poważny wstrząs termiczny, a wkrótce potem śmierć.
A poza tym była Myra. Bisesa była żołnierzem i jej sprawność fizyczna wciąż była wysoka, mimo pięcioletniego urlopu, na którym przebywała od chwili powrotu z Mira. Myra miała trzynaście lat, była młoda i zdrowa, ale nie miała wytrzymałości matki. Nie było nic, co Bisesa mogłaby uczynić dla swojej córki. Trzeba było po prostu wytrzymać i mieć nadzieję.
Leżąc zdała sobie sprawę, że nie ma swego starego telefonu. To małe urządzenie było jej stałym towarzyszem i przewodnikiem, od chwili gdy była w wieku Myry i otrzymała je, jak każdy dwunastolatek na całej planecie. Podczas gdy inni szybko pozbyli się takiego beznadziejnie drętwego urządzenia, Bisesa zawsze dbała o swój telefon, który zapewniał jej więź z liczniejszym środowiskiem niż z nieszczęśliwą rodziną na farmie w Cheshire. Ale swój telefon utraciła na Mirze — w innym świecie, na całkowicie innym poziomie rzeczywistości — i utraciła go na zawsze. Ale nawet gdyby teraz był z nią tutaj, już by się usmażył wskutek impulsów promieniowania elektromagnetycznego…
Myślała jakoś mętnie. Czy to był objaw przegrzania?
Bardzo ostrożnie obróciła głowę, żeby spojrzeć na zegar podróżny babki. Dwunasta w południe. Burza słoneczna nad Londynem musiała osiągnąć apogeum.
Rozległ się potężny grzmot i wydawało się, jakby cała Kopuła zatrzęsła się w posadach.
15:12 (czas londyński)
Bud Tooke dostrzegł uszkodzenie tarczy na długo przed tym, jak do niego dotarł. Trudno go było nie zauważyć. Snop nierozproszonego światła słonecznego przenikał przez tarczę i był widoczny dzięki pyłowi i mgiełce unoszącej się w miejscu, które zostało wypalone w materiale tarczy.
W ciężkim skafandrze kosmicznym, dodatkowo wzmocnionym i chłodzonym, unosił się pod powierzchnią tarczy zwróconą ku Ziemi. Był zawieszony pod ogromną soczewką; cała tarcza świeciła światłem rozproszonym jak półprzejrzysty strop. Bud uważał, żeby się trzymać w cieniu, który miał go chronić przed promieniowaniem burzy słonecznej.
Kiedy podciągnął się na linie — w tym miejscu nie można było używać silników rakietowych — spojrzał przez ramię w stronę platformy konserwacyjnej, która go tu przywiozła; była już tylko maleńką plamką pod ogromną czaszą tarczy. Nie widział żadnego ruchu, żadnej kapsuły ani robotów; nie było tu nikogo poza nim. A mimo to wiedział, że wszyscy gdzieś pracują z całych sił, że setki ludzi biorą udział w operacji poza statkiem kosmicznym. To spostrzeżenie od nowa uświadomiło mu skalę tej konstrukcji.
— Jesteś na miejscu, Bud — mruknęła Atena. — Sektor 2472, promień 0257, numer panelu…
— Widzę — warknął. — Nie musisz mnie prowadzić za rączkę.
— Przepraszam.
Zrobił wdech, dysząc. Skafander musiał działać; gdyby jego układy uległy awarii, w ciągu sekundy ugotowałby się we własnym pocie. Ale nigdy nie słyszał, aby w skafandrze było tak cholernie gorąco.
Читать дальше