Jednak bez względu na to, co stanie się z Ziemią, Michaił mógł z ufnością przewidywać, że on przetrwa ten dzień. I to było powodem jego poczucia winy.
W tej chwili Księżyc widziany z Ziemi był odwrócony tyłem do zdradzieckiego Słońca. Dzięki temu warstwa skał o grubości trzech tysięcy kilometrów odgradzała od burzy cenną skórę Michaiła, który znajdował się na stronie Księżyca zwróconej ku Ziemi. Ponadto Księżyc, będąc dostatecznie blisko linii Ziemia-Słońce, rzucał cień na planetę macierzystą i wskutek tego był zasłonięty przez tarczę, którą zbudowano, aby osłonić Ziemię. Dzięki temu baza Claviusa była najbezpieczniejszym miejscem w całym układzie słonecznym, jakie można było sobie wyobrazić.
Prawie wszyscy mieszkańcy Księżyca i tak przebywali w pobliżu, ale dzisiaj ci, którzy zamieszkiwali bazy po drugiej stronie globu, zostali sprowadzeni w bezpieczne miejsce, czyli do baz Claviusa i Armstronga. Nawet orle gniazdo Michaiła na biegunie południowym Księżyca zostało opuszczone, chociaż znajdujące się tam przyrządy elektroniczne nadal cierpliwie monitorowały niezwykłe zachowanie się Słońca i miały to czynić nieprzerwanie, dopóki nie ulegną stopieniu.
Tak oto, podczas gdy Ziemia trzeszczała w szwach, podczas gdy bohaterowie usiłowali nie stracić kontroli nad tarczą, Michaił przyczaił się i czekał. Jakie to dziwne, że jego kariera, jego życie poświęcone badaniom Słońca, doprowadziło do tego, że ukrył się w tej dziurze przed wściekłością rozszalałego Słońca.
Ale w końcu może jego przeznaczenie zostało określone na długo przed tym, jak przyszedł na świat.
Kiedyś próbował wyjaśnić Eugene’owi, że w rosyjskiej astronautyce zawsze istniał silny pęd ku Słońcu. Kiedy kościół prawosławny odłączył się od Rzymu, sięgnął do starych, pogańskich pierwiastków, zwłaszcza kultu Mitry, tajemniczego kultu, który przeniknął z Persji do Cesarstwa Rzymskiego, w którym Słońce stanowiło dominującą siłę kosmiczną. Elementy tych pogańskich korzeni przetrwały wiele stuleci, co można dostrzec na przykład w przypominających Słońce aureolach w rosyjskiej ikonografii. Elementy te odżyły jeszcze wyraźniej w dziewiętnastym wieku za sprawą „neopogan”. O tych świętych głupcach może by zapomniano, gdyby nie fakt, że Ciołkowski, ojciec rosyjskiej astronautyki, studiował pod kierunkiem filozofów o nastawieniu heliocentrycznym.
Nic więc dziwnego, że stworzona przez Ciołkowskiego wizja przyszłości człowieka podbijającego przestrzeń kosmiczną, była pełna światła słonecznego; faktycznie śnił, że ostatecznie rodzaj ludzki, po skolonizowaniu kosmosu, rozwinie się, doprowadzając do powstania doskonałej istoty, której metabolizm będzie oparty wyłącznie na świetle słonecznym i która do życia będzie potrzebowała jedynie światła. Niektórzy filozofowie uważali nawet cały rosyjski program kosmiczny za współczesną wersję rytuału oddawania czci Słońcu.
Sam Michaił nie był mistykiem ani teologiem. Ale na pewno nie było przypadkiem, że tak bardzo pociągały go badania Słońca. Jednak jakie to dziwne, że teraz Słońce odpłaca za takie oddanie śmiercionośną burzą.
I jakie to dziwne, pomyślał, że nazwa nadana przez towarzyszy Bisesy Dutt temu równoległemu światu, Mir, znaczy nie tylko „pokój” czy „świat”, ale stanowi także rdzeń imienia Mitry — ponieważ w starożytnej Persji słowo „mir” oznaczało „słońce”…
Jednak zatrzymał tę myśli dla siebie. Tego strasznego dnia musi się skupić nie na teologii, lecz na potrzebach swego udręczonego świata, swojej rodziny i przyjaciół — i Eugene’a.
Wielkie, atletyczne ciało Eugene’a było zbyt silne jak na małą siłę ciążenia na Księżycu i kiedy szedł, podskakiwał na gładkiej podłodze. Niespokojnie przyglądał się wykresom wyświetlanym na monitorach, które pokazywały, jak rzeczywiste zachowanie się Słońca posuwa się śladem przewidywań Eugene’a.
— Nadal prawie wszystko w normie — powiedział.
— Tylko promieniowanie gamma rośnie — mruknął Michaił.
— Tak. Tylko to. Rachunek zaburzeń musiał w którymś miejscu zawieść. Szkoda, że nie mam czasu, aby prześledzić to jeszcze raz… — Wciąż niepokoił się tym problemem, mrucząc półgłosem o pochodnych wyższych rzędów i zbieżności asymptotycznej.
Podobnie jak większość zastosowań matematyki do świata rzeczywistego, stworzony przez Eugene’a model Słońca był jak zbyt trudne do rozwiązania równanie matematyczne. Dlatego Eugene zastosował techniki aproksymacyjne, aby wydobyć z niego użyteczne informacje. Trzeba było wziąć część, która była znana i posuwając się krok za krokiem, próbować dojść do rozwiązania. Można też było nadać różnym parametrom modelu skrajne wartości i zobaczyć, czy maleją do zera, czy też są zbieżne do pewnej granicy.
Były to wszystko standardowe techniki obliczeniowe, które dostarczały użytecznych i dokładnych przewidywań dotyczących zachowania się Słońca. Ale były to tylko przybliżenia. A powolna, stale rosnąca rozbieżność między wartością strumienia promieniowania gamma i promieniowania X a krzywą teoretyczną dowodziła, że Eugene pominął jakiś efekt wyższego rzędu.
Gdyby Michaił oceniał pracę Eugene’a, na pewno by tego nie skrytykował. Był to znikomy błąd, jakaś mało istotna reszta. W istocie rozbieżność między przewidywaniami a rzeczywistością stanowiła niezbędny element badań naukowych, który prowadził do lepszego zrozumienia świata.
Ale to nie było badanie naukowe. Na przewidywaniach Eugene’a opierały się decyzje, od których zależało absolutnie wszystko i błędy, jakie popełnił, mogły być druzgocące.
Michaił westchnął ciężko.
— Co byśmy nie robili, i tak nie moglibyśmy uratować ich wszystkich. Wiedzieliśmy to od zawsze.
— Doskonale to rozumiem — powiedział Eugene z nagłym warknięciem. — Myślisz, że jestem jakimś socjopatą? Zachowujesz się cholernie protekcjonalnie, Michaił.
Michaił wzdrygnął się.
— Przepraszam.
— Ja także mam tam rodzinę. — Eugene zerknął na Ziemię. Ameryka właśnie wchodziła w obszar burzy, nadchodził dla niej straszny świt. Rodzina Eugene’a miała za chwilę odczuć na własnej skórze najgorsze skutki szalejącej burzy. — Zawsze mogłem im służyć tylko moją wiedzą. I nawet tego nie potrafiłem zrobić jak należy.
Nie przestawał przemierzać pokoju wielkimi krokami.
* * *
10:57 (czas londyński)
Jednooki był podenerwowany i zdezorientowany. Kłak znów mu się przeciwstawił. Kiedy młody samiec znalazł figowiec obwieszony owocami, nie przywołał reszty gromady. A potem, kiedy Kłak został upomniany, odmówił poddania się władzy Jednookiego. Po prostu wpychał do gęby soczyste owoce, podczas gdy reszta gromady sapiąc gwizdała szyderczo na widok skonsternowanego Jednookiego.
Zgodnie ze zwyczajami każdej gromady szympansów stanowiło to poważny kryzys polityczny. Jednooki wiedział, że z Kłakiem trzeba się jakoś uporać.
Ale nie dzisiaj. Jednooki nie był tak młody jak tamten, a po źle przespanej nocy był cały sztywny i obolały. Poza tym znów był gorący, bezwietrzny i duszny dzień, kolejny dziwnie mroczny dzień, kiedy na nic się nie miało ochoty, poza leżeniem i dłubaniem w futrze. Przeczuwał, że dzisiaj jest zbyt słaby, żeby stanąć do walki z Kłakiem. Może jutro.
Jednooki oddalił się chyłkiem od gromady i powoli zaczął się wspinać na jedno z najwyższych drzew. Miał zamiar ułożyć się do snu.
Oczywiście we własnym umyśle nie miał dla siebie żadnego imienia, podobnie jak nie miał imion dla pozostałych członków gromady, jednakże jako zwierzę niezwykle społeczne, znał każdego z nich niemal tak dobrze jak samego siebie. Imię „Jednooki” nadali mu dozorcy pilnujący jego gromady i innych mieszkańców tej części kongijskiego lasu.
Читать дальше