* * *
18:55 (czas londyński)
Rozległo się gwałtowne trzaśniecie drzwiami.
— Wychodźcie! Wychodźcie!… — Po czym usłyszały odgłos biegnących kroków i gość zniknął.
Bisesa zmusiła się, aby usiąść. Czy było trochę chłodniej? Ale powietrze, nawet pół metra nad ziemią, było duszne i wilgotne.
Bisesa już dawno straciła poczucie czasu, chociaż stary zegar podróżny tykał nieprzerwanie w ciągu całego kryzysu. Było około godziny piątej, kiedy poczuła pierwszy wstrząs. Jak dawno temu to było? Godzinę, dwie? Gorąco sprawiło, że jej myśli przypominały papkę.
Ale teraz podłoga znowu zadrżała. Musiały się stąd wynosić, ta myśl przedarła się do jej ogłupionego gorącem mózgu. Jeśli w takiej chwili ktoś ryzykował życiem, żeby przybiec i powiedzieć, że muszą uciekać, powinna to potraktować serio.
Myra ciągle leżała na plecach, ale oddychała regularnie. O ile przedtem wydawała się bliska śpiączki, o tyle teraz po prostu spała.
Bisesa potrząsnęła nią.
— No, kochanie. Trzeba wstawać. — Myra obudziła się, narzekając płaczliwie.
Bisesa dźwignęła się na kolana, po czym wstała. Potykając się poszła do kuchni i znalazła nieotwartą butelkę wody. Otworzyła ją i napiła się; woda była bardzo gorąca, ale to ją trochę ożywiło. Zaniosła wodę do pokoju, dla Myry, po czym poszła poszukać ubrań.
Skierowały się w stronę schodów. W kompletnej ciemności, rozjaśnianej jedynie światłem świecy, którą Bisesa niepewnie trzymała w dłoni, zeszły kilka pięter w dół i znalazły się na parterze. Klatka schodowa była pusta, ale na schodach leżały porozrzucane rozmaite przedmioty: zabawki, części ubrania, roztrzaskana latarka — rzeczy upuszczone w pośpiechu przez obładowanych ludzi.
Znalazły się na poziomie ulicy, oświetlonej mroczną, czerwoną łuną. Pod Kopułą, po wielu godzinach burzy, powietrze było gęste od dymu. Obok przeciskali się ludzie, kierując się na zachód. Bisesa mgliście zdała sobie sprawę, że zmierzają w stronę Fulham Gate, jednego z wyjść z Kopuły.
A sama Kopuła pękła. Ogromna, płonąca szczelina sięgała od jej szczytu do samej ziemi, gdzieś po północnej stronie. Wielkie kawały konstrukcji płonęły, odpadały i spadały w dół. Ściana ognia oświetlała teren wokół Bisesy.
Ziemia znowu zadrżała. Jeszcze kilka takich wstrząsów i cała Kopuła się zawali, grzebiąc ich pod gruzami. Ludzie postępowali rozsądnie: lepiej zaryzykować i poszukać schronienia poza Kopułą. Bisesa pociągnęła Myrę za sobą, kierując się w stronę bramy.
Myra, wciąż na pół uśpiona, opierała się, nie chcąc iść dalej.
— Czy to trzęsienie ziemi? Myślisz, że to bomby?
— Bomby? Nie. — Bisesa była pewna, że uchodźców i protestujących, którzy u bram Londynu prowadzili małą wojnę, już tam nie było, ponieważ odstraszyły ich burze, albo co bardziej prawdopodobne, już nie żyli, pomyślała ponuro. — Myślę, że to naprawdę trzęsienie ziemi.
— Ale w Londynie nie ma trzęsień ziemi.
— To dziwny dzień, kochanie. Pamiętaj, że całe miasto jest zbudowane na gliniastym podłożu. Po wysuszeniu teraz trzeszcząc osiada.
Myra prychnęła.
— Będzie niezła zabawa z wartością nieruchomości.
Bisesa roześmiała się.
— No chodź. Jeszcze tylko kawałek. Patrz, tam jest brama…
Brama była szeroko otwarta, ukazując widok czerwonego nieba. Ludzie, idący z różnych stron miasta, utworzyli kolejkę. Bisesa i Myra ostrożnie ruszyły do przodu.
Był to typowy londyński tłum, a twarze ludzi zdradzały ich pochodzenie. Na długo przed Nowym Jorkiem Londyn stanowił tygiel, w którym mieszały się wszystkie możliwe rasy z całej planety. W tłumie tym byli młodzi i starzy, dzieci na rękach rodziców i starcy, którym pomagano iść. Zasuszone staruszki albo dzieci z szeroko otwartymi oczami jechali na wózkach inwalidzkich, taczkach i wózkach z supermarketów. Kiedy jakiś staruszek upadł wyczerpany, dwie młode kobiety schyliły się, żeby pomóc mu wstać, po czym wzięły go między siebie i ruszyły dalej.
Wszyscy wyglądali równie marnie, jak czuła się Bisesa. Większość miała na sobie tylko cienkie, przesiąknięte potem ubrania; mokre włosy mężczyzn przylgnęły im do głów, a kobiety wlokły się na boleśnie spuchniętych nogach. Ale nie było żadnej paniki, żadnego przepychania się, żadnych bójek, mimo że nigdzie nie było widać policji czy wojska ani żadnych władz. Ludzie są wytrzymali, pomyślała Bisesa. Cały czas pomagali sobie nawzajem.
Myra powiedziała:
— Jest tak jak podczas bombardowania Londynu w czasie wojny.
— Tak myślę. — Bisesa poczuła szczególny przypływ sympatii do tych porozbijanych, upartych, odpornych mieszkańców Londynu. I tego dnia po raz pierwszy zaczęła wierzyć, że naprawdę mogą to przetrwać.
Tłum przecisnął się przez bramę i na otwartym terenie rozsypał się wachlarzem. Bisesa, ściskając kurczowo dłoń Myry, wyszła na odmieniony świat, świat wody i ognia.
Ponad obłokami dymu płynęły grube, skłębione chmury, a niebo przecinały ogromne błyskawice. Tam gdzie nie było chmur, niebo wydawało się płonąć; pokrywała je ogromna ściana czerwieni, jak gdyby Ziemię ciśnięto do olbrzymiego pieca. Może była to kolejna zorza.
A Londyn płonął. Powietrze było pełne dymu, a wirujące drobinki popiołu osadzały się na mokrej od potu skórze Bisesy. Czuła zapach kurzu i popiołu — i jeszcze czegoś bardziej nieokreślonego, czegoś przypominającego przypalone mięso. Ale deszcze, które na szczęście ustąpiły, pozostawiły po sobie mnóstwo wody, która pokrywała każdy trawnik i wypełniała każdy rynsztok, a czerwień płonącego nieba odbijała się na drogach i dachach domów. Był to dziwnie piękny, nieziemski widok, przesycony szkarłatnym światłem na niebie i w pokrywającej ziemię wodzie.
Myra pokazała na zachód.
— Mamo, popatrz. Widać Słońce.
Bisesa odwróciła się. Ale oczywiście nie było to Słońce, lecz tarcza, wciąż na swoim miejscu, wciąż osłaniająca Ziemię. Wyglądała jak tęcza w kształcie talerza, jaśniejsza na brzegach i niebiesko-fioletowa w samym środku, a pomarańczowa na samej krawędzi. Poza krawędzią tarczy świeciła jasna korona słoneczna przecinana smugami i iskrami, protuberancjami, które wyraźnie było widać gołym okiem.
Ale to straszne Słońce właśnie się zbliżało do zachodniego horyzontu i dymy pożarów zaczęły je przesłaniać.
— Już prawie zachód — powiedział ktoś. — Jeszcze dwadzieścia minut i nie będziemy oglądać tej bestii.
Na skraju pola widzenia Bisesy pojawił się jakiś ruch. Zobaczyła niewielkie kształty umykające spod nóg ludzi. Były to psy, koty, lisy, a nawet stworzenia wyglądające jak szczury, które cicho wylewały się z wnętrza Kopuły i rozpraszały wśród wypalonych ulic.
Zaczął padać ciepły, słony deszcz, smagając gołą głowę Bisesy. Otoczyła Myrę ramieniem.
— Chodź. Musimy znaleźć jakieś schronienie.
Wraz z tysiącem innych ruszyły naprzód przez ruiny Londynu.
21:05 (czas londyński)
Helena Umfraville potykając się szła równiną koloru ochry.
Zbliżyła się do niewielkiego wzniesienia. Weszła na jego szczyt, ale dalej widać było tylko nierówną, pokrytą głazami ziemię. Niechętnie ruszyła naprzód.
Była skonana, a skafander z kopolimeru etylenu nigdy nie wydawał jej się tak ciężki. Nie miała pojęcia, jak długo już szła, w każdym razie kilka godzin. A mimo to szła dalej. Nic innego nie mogła zrobić.
Читать дальше