— Moze bysmy zagrali w „Rozkazy”?
— To juz lepiej od razu isc po prosbie — parsknal Yo-less.
— Obok mnie znaja ciekawsza odmiane — zawtorowal mu Bigmac. — Nazywa sie: „Daj piataka albo pozegnaj sie z kolem”.
— No to pozostaje nam tylko wyjsc na ulice — ocenil trzezwo Wobbler.
— Gdzie bedzie pelno przebierancow dracych sie wnieboglosy.
— Kilku wiecej niczego nie zmieni — zauwazyl zgodnie z prawda Johnny.
— Czyli postanowione — ucieszyl sie Wobbler. — Sluchajcie wszyscy: robimy zjazd! Zjezdzamy do…
* * *
Rzeczywiscie — Centrum Handlowe imienia N. Armstronga pelne bylo ludzi, ktorym skonczyla sie wyobraznia na halloweenowych imprezach. Chodzili grupami, przygladali sie ubiorom innych i komentowali, czyli zachowywali sie jak co dzien. Jedyna roznice stanowilo to, ze okolica wygladala niczym jedyny nocny sklep w Transylwanii.
W neonowym blasku snuli sie zombi, wiedzmy chichotaly do kawalerow, mumie zjezdzaly po poreczach, a wampiry gawedzily wsrod sztucznej zieleni, poprawiajac sobie co chwila wypadajace uzebienie. Pani Tachyon spokojnie gmerala w koszu na smieci w poszukiwaniu nie calkiem zepsutych puszek.
Rozowe wdzianko Johnny’ego wzbudzilo spore zainteresowanie, na szczescie bez propozycji, jakie sugerowal kolorek.
— Widziales ostatnio jakichs zmarlych? — spytal „Baron” Yo-less, korzystajac z nieobecnosci Bigmaca i Wobblera, ktorzy poszli kupic cos do jedzenia.
— Setki — odparl szczerze Johnny.
— Nie chodzi mi o imitacje.
— „Ich” nie widzialem. Martwie sie, zeby im sie cos nie stalo.
— Sa martwi! Jezeli istnieja, oczywiscie — jeknal Yo-less. — Nic ich nie przejedzie, nikt ich nie obrabuje. Uratowales ich cmentarz, to o czym jeszcze maja z toba gadac. Wiesz, miedzy wami faktycznie istnieje roznica pokolen…
— Chce ktorys owocowego weza? — spytal Wobbler. — Marcepanowe czaszki tez sa niezle…
— Wracam do domu — zdecydowal Johnny. — Cos jest nie tak, tylko nie wiem co.
Obok przeleciala dziesiecioletnia narzeczona Frankensteina.
— Musze przyznac, ze nie jest tu zbyt zabawnie — ocenil Wobbler. — Leci w telewizji jakis film o wampirach, to mozna go obejrzec.
— A pozostali? — zauwazyl Bigmac, bo reszta imprezowiczow rozmyla sie w tlumie.
— Wiedza, gdzie mieszkam — stwierdzil rzeczowo Wobbler, obserwujac zakrwawionego ghoula zajadajacego ze smakiem lody.
— A o jakich wampirach ten film? — spytal Bigmac, przygladajac sie raczkujacej mgle.
— Komputerowych — wyjasnil Wobbler. — Pelno ich w okolicy.
— Spijaja, co sie da — dodal Yo-less. — Najchetniej sok owocowy. Z dowolnych owocow, nie, Wobbler?
— Kazdy lubie — przyznal Wobbler. — Hej, dlaczego idziemy tedy?
— A tak w ogole to gdzie jestesmy, bo w tym tumanie trudno sie zorientowac? — spytal Bigmac.
— To nie tuman, tylko mgla znad kanalu — wyjasnil Johnny.
Wobbler stanal.
— Nie! — stwierdzil kategorycznie.
— Tedy jest blizej — zauwazyl Johnny. — Bedziemy szybciej.
— To na pewno, bo bede biegl!
— Wobbler, nie wyglupiaj sie.
— Jest Halloween!
— No to co? Sam sie przebrales, to czego sie boisz? Inni tez moga, nie?
— Nie ide dzis w nocy przez cmentarz! — Wobbler zignorowal pytanie.
— Tak samo sie idzie jak w dzien.
— Niech ci bedzie. Idzie sie tak samo, ale ja sie zmienilem.
— Boisz sie? — zainteresowal sie Bigmac.
— Bo co?
— Bo nic, zapytac nie mozna?
— Prawde mowiac, to troche ryzykowne — odezwal sie „Baron” Yo-less.
— Wlasnie, ryzykowne — potwierdzil Wobbler.
— No bo nigdy nic nie wiadomo — wyjasnil Yo-less.
— Wlasnie, nie wiadomo — powtorzyl Wobbler.
— Wobbler, przestan robic za echo — zaproponowal Johnny. — A wy przestancie. To jest uliczka w naszym miescie. Ma latarnie, budke telefoniczna… no, wszystko co trzeba. A ja po prostu musze sprawdzic, bo mi to spokoju nie daje. W koncu jest nasz czterech, nie? To chyba cos znaczy?
— Owszem — zgodzil sie Wobbler. — Znaczy, ze cos zlego moze sie zdarzyc cztery razy.
Poniewaz rozmawiali, caly czas idac, w zascielajacej ulice mgle mogli juz dostrzec latarnie oswietlajaca budke telefoniczna niczym samotna gwiazda. Mgla takze tlumila dzwieki i bylo to tym bardziej slychac, ze wszyscy zamilkli.
Johnny nasluchiwal, ale nie bylo nawet tej ciszy, ktora wywoluja zmarli.
— Widzicie? — szepnal. — Mowilem…
Ktos kaszlnal.
Daleko i glosno.
Nagle wszyscy czterej sprobowali zajac ten sam kawalek przestrzeni.
— Martwi nie kaszla! — syknal Johnny.
— W takim razie ktos jest na cmentarzu! — wywnioskowal Yo-less.
— Hieny cmentarne! — ucieszyl sie nie wiadomo czemu Wobbler.
— Albo zlodzieje cial — dodal wcale nie ucieszony Bigmac.
— Moga tez byc satanisci — dolaczyl Yo-less. — Czytalem w gazecie, ze do rytualow uzywaja cial zmarlych.
— Zamknijcie sie! — polecil Johnny.
Polecenie zostalo wykonane.
— To nie bylo na cmentarzu, tylko gdzies w fabryce! — wyjasnil Johnny.
— Przeciez jest srodek nocy! — zauwazyl rozsadnie Yo-less.
Podkradli sie blizej i po drodze natkneli sie na furgonetke. Woz stal w zupelnej ciemnosci.
— Jesli dobrze pamietam, hrabia Drakula nigdy nie zajmowal sie prowadzeniem furgonetki — odetchnal Johnny.
— A jesli zachcialo mu sie zadebiutowac… — mruknal Bigmac.
Gdzies we mgle cos metalicznie brzeknelo.
— Wobbler? — Johnny mial nadzieje, ze mowi spokojnym glosem.
— Tak?
— Powiedziales, ze bedziesz biegal. Obawiam sie, ze powiedziales to w zla godzine: gnaj do domu pana Atterbury’ego i powiedz mu, zeby natychmiast tu przybyl.
— Co? Sam?
— Sam bedziesz biegl znacznie skuteczniej — zauwazyl Johnny.
— Prawda — przytaknal Yo-less.
Wobbler poslal mu przestraszone spojrzenie, ale nie odezwal sie slowem.
— O co wlasciwie chodzi? — spytal Yo-less, gdy umilkl lomot butow Wobblera.
Tym razem nie sposob bylo nie rozpoznac halasu — mgla go wyciszyla, ale bez dwoch zdan byl to warkot zapuszczanego poteznego silnika diesla.
— Ktos sie dobral do spychacza! — ocenil Bigmac. — Gdzie on go chce sprzedac?
— Watpie, zeby ktos go kradl — ostudzil go Johnny. — Tu chodzi o cos gorszego, chodzcie!
— Sluchaj, jesli ktos we mgle jezdzi spychaczem bez swiatel, to cos tu jest mocno nie tak. — Do Yo-lessa dotarla powaga sytuacji. — Nie podoba mi sie to wszystko!
Piecdziesiat metrow od nich zaplonely reflektory, ledwo widoczne zreszta w gestej mgle.
— Teraz lepiej? — spytal Johnny, kryjac usmiech.
— Nie!
Swiatla drgnely — wraz z cala maszyna ruszyly w strone ogrodzenia cmentarza. Johnny poczekal, az szufla z brzekiem dotarla do muru, po czym podbiegl do boku spychacza i wrzasnal:
— Laaa!
Silnik zamarl.
— Zmiataj! — polecil szeptem Yo-lessowi. — Grzej i powiedz komus, co sie dzieje!
Z kabiny wyskoczyl jakis mezczyzna, zobaczyl dwie sylwetki i podszedl do nich.
— Tym razem wpadliscie w powazne klopoty, gowniarze — oznajmil chrapliwie.
Johnny odruchowo sie cofnal i poczul, ze ktos lapie go za ramiona.
— Slyszales? — rozlegl sie przy jego uchu zlosliwy glos. — Lepiej byloby, jakbys niczego nie widzial. Bo to wszystko twoja wina, a wiemy, gdzie mieszkasz… A ty gdzie?
Z niespodziewana zrecznoscia zlapal Yo-lessa za ramie, puszczajac rownoczesnie jedno ramie Johnny’ego.
— Wiesz, co mysle? — zaczal filozoficznie kierowca spychacza. — Se mysle, ze dobrze, zesmy tu szli, bo zesmy ich dupli, tylko szkoda, ze najpierw pojezdzili po cmentarzu, nie? Ta dzisiejsza mlodziez, jak to mowia w telewizji. Dobrze se mysle?
Читать дальше