Wciaz cisza.
Nawet glebsza niz przedtem.
— Przykro mi z powodu telewizora — dodal Johnny i wstal.
Cisza byla tak gesta, ze mozna nia bylo wypychac materace.
Johnny nieco nerwowo ruszyl przed siebie, starajac sie zachowac pozory, ze jeszcze nie biegnie.
— Cale to zamieszanie zwiazane z cmentarzem zdecydowanie tchnelo troche zycia w to miasteczko — ocenila matka. — Zanies dziadkowi kolacje i powiedz mu o tym wszystkim. Wiesz, ze jest tym zywo zainteresowany.
Dziadek ogladal wiadomosci na hinduskim kanale (w oryginale, ma sie rozumiec). Nie sprawialo mu to przyjemnosci, ale ten przeklety pilot zniknal, a nikt w okolicy nie pamietal juz, jak sie przestawia kanaly recznie.
— Przynioslem kolacje, dziadku.
— Aha.
— Pamietasz stary cmentarz? Pokazywales mi grob Williama Stickersa?
— Aha.
— Moze go nie zlikwiduja. Wczoraj wieczorem bylo spotkanie w tej sprawie.
— Aha?
— Zabralem glos.
— Aha!
— I moze cmentarz zostanie.
— Aha.
Johnny westchnal i wrocil do kuchni.
— Moge dostac stare przescieradlo?
— Po co ci stare przescieradlo?!
— Na impreze u Wobblera. Jest Halloween, a nie chce mi sie przebierac za cos konkretnego.
— Lezy jedno na pralce, troche zakurzone, ale przezyjesz. Musisz tylko wyciac w nim dziury.
— Dzieki, mamo.
— Jest rozowe.
— No nie…
— Ale prawie sprane. Jakbym ci nie powiedziala, to bys nie zauwazyl.
Nieco przybity udal sie do lazienki.
Przescieradlo rzeczywiscie bylo mocno sprane, za to w jednym rogu mialo wyszyte kwiatki.
Johnny westchnal i zlapal za nozyczki.
Obiecal, ze pojdzie do Wobblera, ale postanowil isc na skroty, przez cmentarz. Spakowal wiec przescieradlo i wyszedl cicho, zamykajac za soba drzwi.
* * *
Kilka minut po wyjsciu Johnny’ego skonczyl sie program hinduski, a zaczely normalne wiadomosci, totez dziadek sie ozywil. Wiadomosci byly jakby bardziej nudne, za to w zrozumialym jezyku.
— Posluchaj no, mowia, ze probuja uratowac stary cmentarz!
— Tak, tato.
— O, pokazuja naszego Johnny’ego.
— Tak, tato.
— Nikt mi nic nie mowi w tym domu. Co to takiego?
— Kurczak.
— Aha.
* * *
Byli gdzies nad gorami w Azji, gdzie kiedys wedrowaly karawany z jedwabiem, a teraz rozmaite bandy szalencow wystrzeliwaly sie wzajemnie w imie roznych nazw tego samego boga.
— Ile do switu?
— Niewiele…
— Co?
Zwolnili nad zasypana sniegiem przelecza.
— Jestesmy cos winni temu chlopakowi. Zainteresowal sie, pamietal nas.
— Radzja! Zachowanie energii. Poza tym bedzie zie martwil.
— Prawda, ale… jesli wrocimy… to bedziemy tacy jak poprzednio, prawda? Nie chce wracac do grobu!
— Przeciez to ty nie chcialas opuszczac cmentarza!
— Zmienilam zdanie, Williamie.
— Taaak… pol zycia martwilem sie, ze umre, a potem martwilem sie Sadem Ostatecznym. Mam dosc: jestem martwy i nie mam ochoty dluzej sie martwic czymkolwiek — stwierdzil Alderman. — A poza tym zaczynam sobie przypominac rozne rzeczy…
— Wszyscy zobie przypominamy — dodal Solomon Einstein. — To, co zapomnielismy za zycia…
— To wlasnie najwiekszy klopot z zyciem: zabiera czlowiekowi caly czas — przytaknal Alderman. — Nie mowie, ze nie bylo mile, na swoj sposob nawet bardzo. Ale to nie bylo cos, co mozna nazwac pelnia zycia…
— W sumie to nie musimy bac sie switu — odezwal sie pan Vicenti. — Nie musimy bac sie niczego!
* * *
Johnny zadzwonil.
Drzwi otworzyl kosciotrup.
— To ja, Johnny — przedstawil sie na wszelki wypadek Johnny.
— To ja, Bigmac — przedstawil sie kosciotrup. — Co ty: jestes duchem pedala?
— To nie jest az tak rozowe.
— Za to ma kwiatki.
— Widac taka teraz moda. Przestan sie wyglupiac i wpusc mnie. Tu jest zimno.
— A co, oduczyles sie latac?
— Bigmac!
— No juz dobrze, dobrze. Wlaz!
Przyznac nalezalo, ze Wobbler nie zaangazowal sie specjalnie w dekoracje — bylo troche pajeczyn, kilka gumowych pajakow i waza wywaru, w ktorym plywaly kawalki pomarancz. Waza byla zawsze, zawartosc tez, tyle ze na kazdej imprezie swieza. Nazywalo sie to „punch” i podobno nadawalo sie do picia, ale Johnny nigdy nie zdobyl sie na tyle odwagi, by zaryzykowac. Z rzeczy teoretycznie spozywczych byly jeszcze przekaski przypominajace zasuszone robaki i salatka warzywna wygladajaca, jakby w drodze z kuchni do pokoju przeszla przez sieczkarnie.
— Mialem robic za Kube Rozpruwacza, ale mi przebranie nie wyszlo — poinformowal go na powitanie Wobbler.
— Trzeba bylo wybrac Hannibala Lectera, to bys sie nie musial wysilac — doradzil mu Yo-less.
Oprocz gumowych pajakow byly tez plastykowe nietoperze, ale staranniej zamaskowane (wedlug Wobblera po piecdziesiat pensow od sztuki). Gosci bylo sporo, choc w panujacym polmroku trudno bylo stwierdzic, za co sie poprzebierali. Jeden mial kupe szwow i srube w karku, ale okazalo sie, ze to Nodj, ktory zawsze podobnie wygladal. Bylo tez paru maniakow komputerowych, ktorzy potrafili sie niemal upic bezalkoholowym piwem, i kilka dziewczyn, ktore gospodarz zaledwie znal. Jak zwykle rozmowa krecila sie wokol spraw szkolnych i wiadomo bylo, ze okolo jedenastej zjawi sie tatus ktorejs z panienek, ze stanowczym zamiarem zabrania pociechy z tej jaskini opilstwa.
Krotko mowiac — byla to zwykla impreza u Wobblera.
— Mozemy w cos zagrac — zaproponowal Bigmac.
— Masz jeszcze jakies pomysly? — spytal lodowato Yo-less.
— Poddaje sie — przyznal Johnny. — Mozesz mnie oswiecic, za kogo sie przebrales?
Pytanie adresowane bylo do Yo-lessa, ktory mial pol twarzy pomalowane na bialo, a zamiast koszuli zalozyl kamizelke. Do tego owinal sie kawalkiem sztucznej skory z leoparda (albo czegos innego), a na glowe wsadzil melonik.
— Baron Samedi, bog voodoo — przedstawil sie Yo-less. — „Bonda” nie ogladales czy co?
— To rasizm — zauwazyl ktos.
— Na pewno nie, jezeli ja to robie! — oburzyl sie Yo-less.
— Jestem calkiem pewien, ze baron Samedi nie nosil melonika tylko cylinder — zauwazyl Johnny. — W meloniku wygladasz, jakbys sie nie domyl przed wyjsciem do biura.
— Upiornie mi przykro, ale cylindra nigdzie nie moglem znalezc.
— Moze to jest baron Samedi od ksiegowosci? — wyrazil przypuszczenie Bigmac.
Johnn’emu stanal przed oczyma pan Grimm — jesli ktos wygladal jak zly duch ksiegowosci, to wlasnie on.
— W filmie mial karty tarota i takie rozne — zauwazyl Bigmac.
— Tarot to europejski okultyzm, a voodoo afrykanski — ocknal sie Johnny. — Tym, co robili film, sie pozajaczkowalo.
— Tobie sie pozajaczkowalo — oburzyl sie Wobbler. — Nie afrykanski, tylko amerykanski.
— Amerykanski okultyzm to Elvis Presley wiecznie zywy i tego typu bzdury — sprzeciwil sie Yo-less. — Voodoo powstalo w Zachodniej Afryce przy lekkich wplywach chrzescijanstwa. Sprawdzilem.
— Jak chcecie, to mam normalne karty — zaofiarowal Wobbler.
— Daj spokoj z kartami — zaproponowal Yo-less. — Bo jak sie moja mamuska dowie, to dostanie szalu.
— Znowu? — Johnny srednio sie zdziwil. — A tym razem dlaczego?
— Bo karty to musowo czarna magia — mruknal ponuro „Baron” Yo-less glosem swojej mamuski.
Ktos wlaczyl magnetofon i zaczal tanczyc.
Karty, gry czy heavy metal to nie czarna magia czy sily ciemnosci. Prawdziwe sily ciemnosci nie sa czarne — sa szare jak pan Grimm. Wysysaja z zycia caly kolor, zmieniaja miasto, na przyklad Blackbury, w atrape pelna plastyku, nikomu niepotrzebnych wiezowcow i budzacych strach ulic. Zmarli sa pelni zycia w porownaniu z egzystujacymi w takim miescie ludzmi. Wszyscy staja sie szarzy i zmieniaja w numerki, a potem ktos gdzies zabiera sie do podliczania. Tak sobie rozmyslal Johnny, dopoki nie przywrocilo go do rzeczywistosci pytanie Wobblera:
Читать дальше