— No, tyle tu zycia, ze ludzkie pojecie przechodzi — mruknal Bigmac.
Ciezarowka Zieleni Miejskiej stala na brzegu kanalu, a dwoch pracownikow konczylo zniwa — plonem byly stare materace. Telewizor-zombi juz zniknal. Pan Grimm zas byl niewidoczny, nawet dla Johnny’ego.
Przed brama parkowal samochod policyjny. Na razie nic sie co prawda nie stalo, ale sierzant Comely dzialal wedlug starej strazackiej zasady: lepiej zapobiegac, niz gasic. Przekladajac na jezyk policyjny — gdzie bylo wieksze zgromadzenie, predzej czy pozniej musialo sie wydarzyc cos nielegalnego.
Cmentarz zas byl pelen ludzi.
I zycia.
— Nie ma ich — stwierdzil Johnny. — Nie czuje ich tutaj.
Pozostala trojka, jakby przypadkiem, zajela mniejsza niz normalnie powierzchnie.
Cos zaczelo halasowac w pobliskim wiazie. Mogl to byc skandynawski drozd, o ile to nie byl kruk.
— To gdzie sa? — spytal z lekka ulga Wobbler.
— Nie wiem!
— Wiedzialem! — jeknal Wobbler. — Wypusciles ich! Teraz beda sie snuli po miescie i straszyli wszystkich jak tylko sie sciemni! Zobaczycie!
— Pan Grimm twierdzi, ze jesli za dlugo beda poza cmentarzem, to zapomna, kim sa…
— A widzisz? — ucieszyl sie Wobbler. — Mowilem! Moze dopoki pamietali, kim sa, byli w porzadku, ale jak zapomna…
— „Noc zywych trupow”? — upewnil sie Bigmac. — Czy „Powrot zombi”?
— Przeciez juz uzgodnilismy, ze nie sa zombi! — w glosie Johnny’ego slychac bylo rezygnacje.
— My to wiemy, tylko czy oni to wiedza? — spytal powaznie Bigmac.
— Ich tu po prostu nie ma! Przestancie demonizowac!
— No to gdzie sa?
— Nie wiem!
— A ja wiem, ze dzis jest Halloween! — ucial dyskusje Wobbler.
Johnny podszedl do ogrodzenia wychodzacego na demontowana fabryke butow. Oprocz sprzetu budowlanego za siatka parkowalo takze kilka samochodow osobowych. Krecilo sie tam sporo mezczyzn w sluzbowych garniturach. Z jednym z nich rozmawial wlasnie pan Atterbury.
— Chcialem im tylko powiedziec, ze mozemy wygrac — szepnal Johnny. — Teraz sa zainteresowani ludzie, jest telewizja i wszystko… W zeszlym tygodniu wygladalo to beznadziejnie, a teraz jest szansa… a oni znikneli… Przeciez to ich dom!
— Dzien zywego zycia — dodal Bigmac.
— Koniec zartow: burczy mi w brzuchu — oznajmil Wobbler. — Najwyzszy czas cos zjesc!
— Ja bym sie tam nie spieszyl — stwierdzil Bigmac. — Moga siedziec pod lozkiem.
— A ja sie spiesze, bo jestem glodny! Nie dorobie sie przez was wrzodow, niedoczekanie!
— Powinnismy wracac — poparl go niespodziewanie Yo-less. — Musze w koncu zrobic ten projekt o projektach.
— Co? — zdumial sie Johnny.
— Z matematyki — wyjasnil Yo-less. — Ilu w szkole robi projekty. To sie nazywa statystyka.
— Zamierzam ich poszukac — oswiadczyl Johnny. — Jak zabiora sie za rejestrowanie projektow, bedziesz mial klopoty.
— To powiem, ze robie cos socjalnego. Idzie ktos ze mna?
Wobbler spojrzal na swoje stopy, a raczej tam, gdzie powinny byc, gdyz spojrzenie utknelo na przeszkodzie, ktora stanowil jego wlasny brzuch.
— A ty, Bigmac? Masz swoja Odwieczna Podkladke, nie?
— Mam, chociaz sie troche zuzyla…
Nikt nie wiedzial, kiedy owo usprawiedliwienie powstalo: wiesc gminna niosla, ze przekazywano je z pokolenia na pokolenie w rodzinie Bigmaca. W kazdym razie zawsze skutkowalo. Problem polegal na tym, ze choc Bigmac hodowal ryby tropikalne i staral sie unikac klopotow, bylo w jego wygladzie cos, co automatycznie powodowalo podejrzenia wszystkich doroslych majacych z nim kontakt. To, ze mieszkal w oslawionym bloku N’Clementa, nie ulatwialo sytuacji.
— Oni moga byc wszedzie — stwierdzil Bigmac. — A najprawdopodobniej tylko w twojej glowie…
— Slyszales ich w radio!
— Slyszalem glosy w radio, a radio od tego jest, nie?
Johnny utwierdzil sie w przekonaniu, ze ludzki umysl, ktorego kazdy z pozostalej trojki mial prawie standardowy egzemplarz, dzialal jak kompas: jakkolwiek by nim wstrzasnac i cokolwiek by z nim zrobic, predzej czy pozniej i tak wroci do normy. Gdyby na rynku wyladowal w latajacym talerzu trzymetrowy zielony ludzik i kupilby pocztowki i slodycze, to ledwie by wystartowal z powrotem, ludzie doszliby do wniosku, ze im sie wydawalo. A po paru dniach byliby pewni, ze w ogole nic takiego nie mialo miejsca.
— Nie ma nawet pana Grimma, a on zawsze tu jest — mruknal Johnny, patrzac na grupe fotografujaca ozdobny grobowiec pana Vicentiego.
— Znowu go trafilo. — Wobbler sie zmartwil.
— Wracajcie — powiedzial cicho Johnny. — Wlasnie cos mi przyszlo do glowy. Spotkamy sie wieczorem u Wobblera.
— Tylko pamietaj, zebys nikogo ze soba nie przyprowadzal! — przypomnial Wobbler na odchodnym.
Johnny powoli ruszyl przed siebie. Na dobra sprawe poza pierwszym razem, kiedy zapukal do grobowca Aldermana, nigdy nie musial wywolywac zmarlych. Jesli sie pojawial, oni tez sie pojawiali predzej czy pozniej, ciekawi, co ma do powiedzenia. Moze po prostu przestalo ich to interesowac…
— Popatrzcie na to!
Jeden z ogladajacych grob podniosl ukryte za tylna sciana radio.
— Ludzie naprawde nie maja wstydu!
— Dziala?
Nie dzialalo. Kilka dni w wilgotnej trawie zalatwilo baterie.
— Nie.
— To daj je tym nad kanalem. Smieci do smieci!
— Ja im moge zaniesc — zaproponowal Johnny i czym predzej odszedl z odbiornikiem w reku.
— Witaj, mlodziencze!
Bez udzialu swiadomosci znalazl sie na ulicy, a glos nalezal do pana Atterbury’ego stojacego przy ogrodzeniu wyburzanej fabryki.
— Ciekawy dzien, prawda? Zaczales cos duzego…
— Nie mialem zamiaru — odpalil Johnny automatycznie. Z reguly wszystko bylo jego wina, totez odruch obronny wlaczal sie sam.
— Ludzie sie ockneli, wiec teraz na dwoje babka wrozyla: stary dworzec nie jest tak dobrym miejscem, ale wszyscy sie na niego zgadzaja. A to wazne. — Atterbury sie usmiechnal. — Holding nie lubi szumu, a to dobrze. Teraz konferuja z architektami miejskimi i prawnikami.
— To dobrze. Hmm…
— Tak?
— Widzialem pana w telewizji. Mowil pan, ze Unittedcostam sa skorzy do wspolpracy i inne takie… pochwaly.
— Moga byc skorzy, jak nie beda mieli innego wyjscia. Na razie to jeszcze nic pewnego, ale sadze, ze wygramy. Zadziwiajace, co mozna zalatwic dobrym slowem.
— Prawda? — Johnny ugryzl sie w jezyk, bo chcial dodac: I dziesieciopensowka, ale dodal: — Przepraszam, musze kogos znalezc…
Po czterech godzinach poszukiwan Johnny mial dosc: po panu Grimmie i pozostalych nie bylo nigdzie sladu. Poza tym na cmentarzu sie zagescilo. I to znacznie.
Ludzie ze Stowarzyszenia Milosnikow Ptactwa byli mili (mimo zamieszania, jakie wywolalo odkrycie lisiej nory za mauzoleum Williama Stickersa), lecz juz japonscy turysci doprowadzali go do rozstroju nerwowego. Dokladnie nie bylo wiadomo, skad sie tu wzieli, ale ulegli sie w wiekszej liczbie i wszedzie bylo slychac trzask migawek i widac blyski fleszy. Upodobali sobie, nie wiedziec czemu, grob pani Liberty, a zapasy filmow mieli przemyslowe.
W koncu jednak i one sie na szczescie wyczerpaly, totez Japonczycy udali sie po nowe. Slonce zaczelo zachodzic i cmentarz powoli pustoszal. Samochody z okolic rozbieranej fabryki odjechaly juz wczesniej i gdy oddalila sie pani Tachyon, jak zwykle pchajac przed soba sklepowy wozek z piszczacym jednym kolem, Johnny zostal sam.
Siadl ciezko na czesciowo porosnietym mchem kamieniu i powiedzial cicho:
— Wiem, ze pan tu jest, bo nie moze pan odejsc, jak inni. Pan tu musi byc, poniewaz jest pan duchem. Prawdziwym duchem, i pan tu straszy, panie Grimm. A przynajmniej nawiedza.
Odpowiedziala mu cisza.
— Co pan takiego zrobil? Zabil pan kogos czy jak?
Читать дальше