— Przyznaje, to byla przednia zabawa — oswiadczyl Alderman.
— Zmuszona jestem przyznac panu racje — stwierdzila pani Liberty. — W zyciu sie tak dobrze nie bawilam. Po smierci naturalnie takze nie. Prawdziwa szkoda, ze musimy wracac.
— Dlaczego? — spytal spokojnie Alderman.
— Nie chcialabym brzmiec jak pan Grimm — powiedziala dziwnie lagodnie pani Sylvia Liberty — ale wszyscy znamy zasady: musimy wrocic. Nadejdzie ten dzien i musimy byc gotowi!
— Nigdzie nie wracam. Dopiero mi sie zaczelo naprawde podobac i nie zamierzam rezygnowac z przyjemnosci — oswiadczyl Alderman. — Cale zycie to robilem i mam dosc.
— Ja tez nie wracam — zawtorowal mu Stickers. — Precz z tyrania!
— Musimy byc gotowi na Dzien Sadu! — oburzyla sie pani Liberty. — Moze nastapic jutro i co bedzie, jak nas nie bedzie?!
— Ponad osiemdziesiat lat grzecznie czekalem — powiedzial spokojnie Thomas Bowler Alderman. — Spodziewalem sie, ze przez chwile bedzie ciemno, a potem pojawi sie ten jegomosc rozdajacy skrzydelka albo ten drugi z widlami…
— Wstyd!
— A co, ty sie nie spodziewales skrzydelek?
— Nie o to chodzi — zirytowal sie William Stickers. — Wiara w przetrwanie tak zwanej duszy po smierci to prymitywny przesad nie mogacy miec miejsca w dynamicznie rozwijajacym sie spoleczenstwie socjalistycznym.
Oswiadczenie to wywolalo gleboka cisze.
— Nie wydaje zie panu, ze warto by przemysledz ztanowizko w zwietle zastanych dowodow i dozwiadczen? — spytal ostroznie Solomon Einstein.
— Niech sie panu nie wydaje, ze mnie pan przekona tylko dlatego, ze przypadkowo ma pan racje. To, ze ciagle… generalnie tu jestem, w niczym nie narusza ogolnej teorii!
Pani Liberty zapukala energicznie duchem parasolki w chodnik, konczac te bezsensowna dyskusje.
— Nie mowie, ze nie mialabym ochoty na ciag dalszy tak milego wieczoru — oswiadczyla — ale zasady sa zasadami: o swicie musimy byc na miejscu. Co bedzie, jak zapomnimy, kim bylismy? Co bedzie, jesli to jutro bedzie Sad Ostateczny?
Thomas Bowler westchnal, jakby mial do czynienia z wyjatkowo tepym dzieckiem.
— Zalozmy, ze bedzie, a wiecie, co ja na to? — spytal retorycznie. — Przez osiemdziesiat cztery lata dokladalem staran i zachowywalem sie jak przyzwoitemu czlowiekowi wypada. A potem zmarlem i nastepne co robilem przez prawie dziewiecdziesiat lat, to grzecznie siedzialem w marmurowej budzie, jak na przyzwoitego nieboszczyka przystalo. I co? I nic. Wciaz jestem osiemdziesieciolatkiem z krotkim oddechem. Przeciez ja w ogole nie oddycham, to o co chodzi?! Wszyscy wiemy, ze nadejdzie dzien. Tylko nikt nie wie kiedy. I to ma byc sprawiedliwe? Teraz zaczelo mi sie wreszcie podobac, zycie zaczelo sprawiac mi przyjemnosc i co? Mam wrocic i czekac niczym w poczekalni u lekarza…
Pan Fletcher tracil w bok Solomona Einsteina i spytal konspiracyjnym szeptem:
— Powiemy im?
— Co macie nam powiedziec? — zainteresowal sie Stickers.
— Widzicie, jest tak… — zaczal Einstein i urwal.
— Czasy sie zmienily — wyreczyl go pan Fletcher. — I najwyzsza pora skonczyc z przesadami typu: pianie koguta, bycie o swicie na miejscu czy inne podobne. Kiedys bylo to normalne i potrzebne, ale wtedy ludzie tez wierzyli, ze Ziemia jest plaska, a teraz w to ostatnie nikt nie wierzy…
— Przepraszam — wtracil niesmialo jeden ze zmarlych, prostujac sie wymownie.
— A, tak: jest wyjatek. Przepraszam, panie Newton — zauwazyl pan Fletcher. — Jesli ktos z panstwa nie wie, to obecny tu Ronald Newton (1878–1934) byl przewodniczacym Stowarzyszenia Plaskiej Ziemi, oddzial w Blackbury. Jak widac, przekonan nie zmienil, ale nie w tym rzecz. To, co chce powiedziec…
— Zprowadza sie do tego, ze zwit jezd miejscem, tak jak i czasem — wypalil poirytowany Solomon Einstein.
— Co, na milosc boska, chce pan przez to powiedziec? — jeknela pani Liberty.
— Ziemia jezd okragla, wiec jeden dzien i jedna noc bez konca zie gonia.
— I ta noc nigdy sie nie skonczy — dodal pan Fletcher. — Jesli ma sie wystarczajaca szybkosc…
— Relatywnie rzecz biorac — dokonczyl pan Einstein. — Wszystko bowiem jezd wzgledne, nieprawdaz?
Noc, ktora sie nigdy nie skonczy…
Polnoc jest ruchomym miejscem, przesuwajacym sie wokol planety z predkoscia tysiecy mil na godzine. Czas mija wszedzie, ale dni i noce to jedynie lokalne zjawiska zdarzajace sie ludziom pozostajacym w jednym miejscu. Jesli ktos porusza sie wystarczajaco szybko, ziemski zegar mozna dogonic i wyprzedzic…
— Ilu nas tu jest w tej budce? — spytal pan Fletcher.
— Siedemdziesieciu trzech — poinformowal go Alderman.
— To sie nazywa ekonomiczne wykorzystanie miejsca. Dokad sie wybierzemy? Moze do Islandii, tam nawet nie ma jeszcze polnocy.
— A w Islandii moze byc zabawnie? — spytal Alderman.
— A lubisz ryby?
— Nie cierpie.
— No to na pewno nie Islandia. Tam bez ryb nie ma zabawy. Tam bez ryb w ogole nic nie ma. Coz… w Nowym Jorku jest dopiero wczesny wieczor.
— Do Ameryki? — zdziwila sie pani Liberty. — A nie oskalpuja nas tam?
— Na pewno nie! — oburzyl sie William Stickers. Byl bardziej zorientowany, bo pozniej umarl.
— Prawdopodobnie nie — poprawil go pan Fletcher, ktory ogladal w nocy wiadomosci, w zwiazku z czym byl lepiej zorientowany niz William Stickers.
— Jestem ciekaw, jak mozna oskalpowac nieboszczyka! — parsknal Alderman. — Jestesmy martwi, wiec czym sie mamy przejmowac?
— Amerykanie sa zdolni. Czasami do wszystkiego. No dobra. To moze sie wam poczatkowo wydac nieco nietypowym sposobem podrozowania, ale musicie jedynie mnie nasladowac — poinformowal zebranych pan Fletcher. — Tak na marginesie: jest tu Stanley Roundway?
Pilkarz uniosl dlon.
— Stanley: udajemy sie na zachod, rozumiesz? Chodz raz po smierci postaraj sie nie pomylic kierunkow. Panie i panowie: zaczynamy…
W telefonie cos zaczelo cykac.
Jeden po drugim zmarli znikneli.
* * *
Johnny lezal w lozku i obserwowal nurkujacy w swietle ksiezyca prom (wciaz nie naprawil zaczepu).
Wieczor spedzil wyjatkowo pracowicie — po spotkaniu rozmawial z nim ktos z „Blackbury Guardian”, potem ktos inny z Mid-Midlands TV. Ludzie mu czegos gratulowali, no i w efekcie wrocil do domu okolo jedenastej.
Problemow z tego powodu nie bylo, bo matka jeszcze nie wrocila, a dziadek ogladal wyscigi rowerowe w Niemczech.
Zastanawialo go jedno: zolnierze przyszli po kolege az z Francji, a miejscowi zmarli bali sie wyjsc poza cmentarz, a przeciez byli tacy sami i za zycia, i po smierci. To bylo bez sensu. Ci z Francji przyszli, bo tak nalezalo zrobic. A wiec uporczywe pozostawanie w miejscu swego pochowku jest absurdalne.
* * *
„New York, New York.”
— Dlaczego nazwali go dwa razy?
— Coz, to Amerykanie. Pewnie chcieli byc absolutnie pewni.
— Morze swiatel… Co to takiego?
— Statua Wolnosci.
— Podobna do ciebie, Sylvia.
— Bezczelnosc!
— Pamietajcie, zeby uwazac na tych calych lowcow duchow: to tez moze byc amerykanski wynalazek!
— Wydaje mi sie, Williamie, ze to byl jedynie kinematograf.
— Ile do switu?
— Godziny. Za mna, prosze wycieczki, poszukamy lepszego widoku.
Nikt nigdy nie rozwiazal zagadki, dlaczego przez prawie godzine wszystkie windy w World Trade Centre jezdzily sobie puste w gore i w dol…
* * *
Trzydziesty pierwszy pazdziernika wstal mglisty. Johnny rozwazal, czy przypadkiem nie zachorowac, bo wieczor zapowiadal sie meczacy. W koncu zrezygnowal z tego calkiem atrakcyjnego pomyslu. W szkole zawsze sie cieszyli, jak czlowiek wpadal od czasu do czasu.
Читать дальше