— Dobrze — powiedziala sploszona. — Pytania od drugiego mlodego czlowieka w koszuli… nie, nie tego… tego…
— Czarnego — podpowiedzial Yo-less.
I to ja dobilo.
— Dlaczego rada sprzedala cmentarz? — spytal spokojnie Yo-less, korzystajac z ciszy.
— Mysle („zamkniecie”), ze to omowilismy juz wyczerpujaco; koszty utrzymania…
Bigmac szturchnal Johnny’ego, podsuwajac mu karte z wyliczeniami, jaka kazdy dostal przy wejsciu, i szepczac cos zawziecie do ucha.
— Nie rozumiem, skad sie wziely takie koszty utrzymania cmentarza — stwierdzil Yo-less. — Wyslanie kogos raz czy dwa razy do roku, zeby poprzycinal galezie i zywoplot, to znowu nie majatek, a nic wiecej sie tam nie robi. Nawet ogrodzenie od paru lat nie jest naprawione.
— Mozemy zreszta poprzycinac zywoplot za darmo — zaproponowal Johnny.
— Mozemy? — zdziwil sie Wobbler, wychodzacy z zalozenia, ze zajecia na swiezym powietrzu sa pechem przytrafiajacym sie innym.
Sluchacze, ktorzy rozbudzili sie tymczasem na dobre, teraz zaczeli sie nawet ozywiac.
Przewodniczaca westchnela rozdzierajaco, dajac wszystkim do zrozumienia, z jakim to cymbalem zmuszona jest sie meczyc w imie wspolnego dobra, o wlasnej pensji nie wspominajac.
— Faktem jest, mlody czlowieku, co wielokrotnie juz wyjasnialam, ze koszty sa po prostu zbyt wysokie, zwlaszcza ze cmentarz jest…
Johnny przestal jej sluchac i podjal ostateczna decyzje.
— Nieprawda! — powiedzial glosno. — One wcale nie sa zbyt wysokie.
— Jak smiesz mi przerywac! — pisnela przewodniczaca, nawet nie probujac zapanowac nad soba.
— W pani wyliczeniu napisane jest, ze cmentarz przynosi straty, co jest idiotyzmem. Cmentarz nie moze przynosic dochodow, bo to nie wesole miasteczko, ale nie przynosi takze strat. Zwlaszcza takich, jak tu podano. Moj przyjaciel Bigmac, tu zreszta obecny, uwaza, ze to, co wpisano jako straty, to wartosc ziemi w wypadku jej sprzedazy. Czyli to, co w postaci ceny za grunt, a potem podatkow miasto otrzyma od Unitedcostam. A to jest po prostu kant.
Przedstawiciel holdingu chcial zaprotestowac, ale przewodniczaca byla szybsza.
— Demokratycznie wybrana rada… — zaczela.
— Tylko bez frazesow, prosze — przerwal jej pani Atterbury. — Jest pare aspektow tej transakcji, ktorym chcialbym sie blizej przyjrzec. Na razie w demokratyczny sposob, jesli laska.
— Rozejrzalem sie dosc dokladnie po tym cmentarzu — wtracil Johnny. — Tam lezy pelno ludzi, ktorych tutaj wszyscy znaja. To, ze nie ma wsrod nich nikogo naprawde slawnego, nie jest w sumie wazne. Tutaj sa znani, a przeciez zyli wlasnie tutaj. Jesli ktos mysli, ze przeszlosc to cos, co minelo i sie skonczylo, to sie myli. To, co minelo, nie zniknelo dlatego, ze nas juz tam nie ma. Przeszlosc byla i trwa, tylko trzeba troche wysilku, zeby to zrozumiec.
* * *
Noc w niektorych czesciach miasta byla znacznie chlodniejsza, niz wskazywalaby na to pora roku. Byla chlodniejsza miejscami, ale na to niewiele osob zwrocilo uwage.
Jedna z sal „Blackbury Odeon” przeznaczona zostala na trwajaca dwadziescia cztery godziny projekcje specjalnego bloku filmow grozy z okazji Halloween. Przewaznie cieszyly sie one sporym powodzeniem, tym razem jednak publicznosc szybko rezygnowala z filmow, narzekajac na panujace w kinie zimno i nastroj niesamowitosci. To ostatnie zdumialo Armpita, szefa kina i jednego z zagorzalych wrogow Wobblera, ktory wkrecal sie na projekcje bez biletu. Pan Armpit wygladal jak ow reklamowany szampon „dwa w jednym” — konkretnie jak dwoch doroslych mezczyzn w jednej marynarce. Na skargi klientow odpowiadal, ze przeciez jak horror, to dobrze, ze niesamowicie. Uslyszal w odpowiedzi, ze niedobrze, bo jest zbyt niesamowicie, i na to nie mogl juz nic odpowiedziec.
W kazdym razie publicznosc w dosc krotkim czasie przeniosla sie w cieplejsze i jasno oswietlone miejsca, a na widowni oprocz smacznie drzemiacej pani Tachyon pozostali sami zmarli.
— Elm Street? Chodzi o te ulice przy plazy?
— Watpie. Na pewno nic takiego sie tam nie dzialo, pamietalbym. A juz z cala pewnoscia nie mieszkal tam zaden Freddie, niewazne, z brzytwami czy bez.
— Pomyslowy jegomosc, swoja droga.
— Ale film srednio nudny.
— Poczekamy, nastepny ma byc „Ghostbusters”. Jeszcze nigdy nie slyszalem o prawdziwych lowcach duchow.
W pewnej chwili „drzemiacej” pani Tachyon wydalo sie, ze glosy ludzi, ktore dotad slyszala, dziwnie przycichly. Ale nie byl to powod, by sie budzic.
* * *
Johnny zacial sie, czujac, ze wszyscy na niego patrza.
— A… a poza tym, jesli o nich zapomnimy, to bedziemy tylko egzystowac. Potrzebujemy ich, by pamietac, kim jestesmy. To oni zbudowali to miasto i zrobili wszystko, zebysmy mogli tu mieszkac i zyc. Nie mozna tego tak po prostu wyrzucic.
Jego przemowa dala przewodniczacej czas na opanowanie i przygotowanie argumentow, ktorych poprzednio jej zabraklo.
— Niemniej jednak („zamkniecie”) musimy zajmowac sie terazniejszoscia, zmarlych tu juz nie ma i nie maja prawa („otwarcie”) glosu — oswiadczyla, wertujac papiery.
— Myli sie pani: sa tu i maja prawo glosu. To sie nazywa tradycja — odpalil Johnny. — A przeglosowuja nas dwadziescia do jednego.
Zapadla cisza.
Prawie taka jak w sali kinowej „Blackbury Odeon”.
A potem pan Atterbury zaczal klaskac.
Dolaczyla don pielegniarka ze Slonecznych Akrow, a potem inni, i po chwili klaskali wszyscy siedzacy na widowni.
Pan Atterbury wstal (ponownie).
— Prosze usiasc, poki co ja prowadze to zebranie! — parsknela przewodniczaca.
— Obawiam sie, ze to akurat nie ma nic do rzeczy. Nie usiade, dopoki nie powiem, co mam do powiedzenia. Ten chlopak ma racje: zbyt wiele zostalo bezmyslnie zabrane i zniszczone. Przebudowaliscie High Street, gdzie bylo wiele malych, przytulnych sklepikow. Mieszkalo tam sporo ludzi. Teraz wszedzie sa neony, magazyny, a ludzie boja sie tam pojawic po zmroku. Boja sie miasta, w ktorym mieszkaja. Gdybym to ja podjal decyzje, ktora doprowadzila do podobnego absurdu, wstydzilbym sie. I ustapilbym ze stanowiska. Ale jak widac ludzie sa rozni. Na ratuszu wisial herb Blackbury, teraz dynda tam jakas ohydna plastykowa beznadzieja. Zburzyliscie caly kwartal, by wybudowac centrum handlowe imienia Neila Armstronga, ktory nigdy nie mial nic wspolnego z tym miastem. Przez to wszystkie male sklepy zostaly zmuszone do zaprzestania dzialalnosci, bo nikt nie wytrzyma konkurencji z supermarketem. A domy, ktore wyburzyliscie, byly urokliwe.
— Toz to byl labirynt, getto prawie!
— Bez przesady. Labirynt moze i byl, ale mial swoj urok. Co z tego, ze przydomowe szklarnie robiono sznurkiem i gwozdziem: emeryci mieli zajecie i mieli gdzie przesiadywac. Wszedzie pelno bylo zieleni, psow i dzieci. Nie wiem, co sie z nimi stalo, a pani wie? A potem wyburzyliscie pol dzielnicy, zeby postawic to upiorstwo, w ktorym od lat nikt normalny nie chce mieszkac, i jeszcze nazwaliscie je imieniem zlodzieja i oszusta.
— Przeciez… wtedy nawet tu nie mieszkalam. Poza tym zgodzilismy sie juz jakis czas temu, ze wiezowiec N’Clementa nie byl… najlepszym pomyslem.
— Byl calkowicie zlym pomyslem, chciala pani powiedziec.
— Skoro chce pan to ujac w ten sposob…
— A wiec moga byc bledy?
— Niemniej oczywiste jest, ze musimy budowac z mysla o przyszlosci…
— Milo mi to slyszec, gdyz pewien jestem, ze zgodzi sie pani ze mna w kwestii, iz aby budynek sie nie zawalil, musi miec naprawde glebokie fundamenty. Jesli pani o tym nie wie, to spytamy jakiegos specjaliste. Powinno tu byc paru inzynierow.
Nastapila nowa fala oklaskow.
Zasiadajacy przy stole spojrzeli po sobie z lekka panika: to zebranie w zaden sposob nie przebiegalo tak, jak powinno.
Читать дальше