— Znam gorsze sposoby marnowania czasu — przyznal Wobbler. — Choc nieduzo…
— Watpie, zeby dla nich czas byl tym samym co dla nas… — mruknal Johnny.
— A propos czasu. — Yo-less przestal podpierac sciane. — Watpie, zeby jutro byl najlepszy czas na paletanie sie po cmentarzach.
— Dlaczego? — spytal Bigmac.
— A wiesz, co jest jutro?
— Sroda — odparl zgodnie z prawda Bigmac.
— Halloween! — poprawil go Wobbler. — I wszyscy jestescie zaproszeni! Do mnie, pamietajcie!
— Aha! — ucieszyl sie Bigmac.
* * *
— Podstawa jest niesamowicie wrecz prosta — wyjasnil pan Fletcher. — Malutki punkt swiatla przelatujacy tam i z powrotem wewnatrz szklanej butli. W zasadzie to lampa elektronowa jest latwiejsza do kontrolowania niz fale dzwiekowe…
— Przepraszam — wtracila pani Liberty — ale gdy pan stoi przed ekranem, obraz sie rozmazuje.
— Prosze o wybaczenie — baknal pan Fletcher, odskakujac pospiesznie. Spokojniej juz odszedl na bok, siadl i spytal: — I co teraz?
Zmarli, usadowieni w rzedach, wpatrywali sie zafascynowani w ekran.
— Mam strescic, co do tej pory bylo, czy jak? — zdziwil sie William Stickers.
— Przyznaje, ze inaczej wyobrazalem sobie Australie — rzekl Alderman. — Wiecej kangurow, a mniej mlodych kobiet w niestosownych ubiorach.
— Mnie tam to nie przeszkadza — stwierdzil Stickers. — Zdecydowanie wole mlode kobiety od kangurow.
— Panie Stickers! Wstydzilby sie pan: jest pan martwy!
— Ale mam dobra pamiec, pani Liberty.
— Och, zkonczylo zie — westchnal Solomon Einstein, gdy na ekranie pojawila sie lista plac. — I patrzcie panstwo, dalej nidz nie wiadomo.
— To sie nazywa serial — poinformowala pani Liberty. — Ten jegomosc w telewizorze mowil, ze jutro bedzie nastepny odcinek. Musimy go ogladac! Koniecznie.
— Robi sie ciemno — zauwazyl siedzacy z tylu pan Vicenti. — Czas wracac.
Odruchowo wszyscy spojrzeli w strone cmentarza.
— Jesli chcemy, naturalnie — dodal z lekkim usmiechem.
Cisze przerwal Alderman:
— Coz… niech mnie szlag trafi, jezeli teraz tam wroce.
— Thomasie Bowler! — upomniala go pani Liberty.
— Co? Jak czlowiek po smierci nie moze sobie poklac, to ja mam dosc. Szlag! Cholera! Wiecie, o co mi chodzi: telewizja, radio, ciagle cos sie dzieje. Swiat idzie naprzod i nie widze powodu, dla ktorego mamy sie cofac albo stac w miejscu. To nudne. Nie wracam. W zyciu!
— Przeciez pan nie zyje?!
— Teraz sie tak mowi: „za nic na swiecie”, pani Liberty — poinformowal ja scenicznym szeptem William Stickers.
— Alez… pozostanie tam, gdzie nas umieszczono, jest wlasciwe — obruszyla sie pani Liberty. — Musimy tam pozostac…
— Hmm — to byl pan Grimm.
Zmarli spojrzeli na niego niepewnie.
— W pelnej rozciaglosci sie z pania zgadzam — powiedzial Grimm.
— O, witaj, Eryku — baknal chlodno Alderman.
Eryk Grimm skrzyzowal dlonie na piersiach i usmiechnal sie. Od tego usmiechu nawet martwym zrobilo sie zimno. I nieswojo. I jakos tak strasznie.
— Moze byscie tak posluchali sami siebie — zaproponowal pan Grimm. — Jestescie martwi! Zachowujcie sie wiec, jak na martwych przystalo. Macie swoje lata, to najprostsze chyba rozumiecie. Skonczylo sie! Wszystko sie skonczylo. Wiecie, co sie stanie, jezeli zbyt dlugo nie wrocicie. Strach o tym myslec, prawda? Wiec przestancie sluchac tego nieletniego idioty i zaniechajcie tych wyglupow.
Zmarli robili, co mogli, by mu nie spojrzec w oczy, w czym okulary mowiacego byly wielce pomocne. Kiedy sie jest martwym, pewne rzeczy sie wie, podobnie jak kiedy sie jest zywym, wie sie, jak oddychac. Tym razem chodzilo o swiadomosc, ze nadejdzie ten dzien. I ze trzeba byc przygotowanym. Bedzie ten ostatni wschod slonca i trzeba byc gotowym, by wziac udzial w ciagu dalszym.
Ostatni wschod slonca. Dzien sadu. Mogl to byc kazdy nastepny dzien i trzeba byc przygotowanym na jego nadejscie.
— Malpowanie mlodszych wam nie przystoi — dodal pan Grimm. — Jestesmy martwi, wiec powinnismy tu czekac, jak na uczciwych ludzi przystalo. A nie babrac sie w fizyce czy w czyms zwyczajnym!
— Coz, czekalem juz osiemdziesiat lat — odezwal sie po chwili milczenia Alderman. — Jak to ma byc jutro, to niech sobie bedzie. Mam zamiar sie rozejrzec po swiecie i reszte mam gdzies. Ktos jeszcze ma taka ochote?
— Owszem, ja. — William Stickers wstal.
— Jeszcze ktos?
Podniosla sie polowa siedzacych. Kilku innych rozejrzalo sie i takze wstalo. W panu Grimmie bylo cos takiego, ze chcialo sie byc po przeciwnej niz on stronie.
— Zginiecie! — ostrzegl pan Grimm. — Wiecie, ze tak bedzie! A wtedy bedziecie wedrowac wiecznie i… zapomnicie.
— Mam tu podobno potomkow — przypomnial Alderman.
— Wszyscy mamy — zawtorowala mu pani Liberty. — I wiemy, jakie sa zasady. Pan tez!
Poniewaz zasady byly. Nigdy nie oglaszane glosno, ale wszyscy je znali; tak jak zywi wiedzieli, ze jesli na przyklad cos sie upusci, to to spadnie, a nie dajmy na to odleci. Tyle ze Alderman byl zdecydowany i nieustepliwy niczym bryla betonu.
— I tak sie rozejrze po starych smieciach — mruknal zdeterminowany.
— Po jakich smieciach? — zdziwila sie pani Liberty. — Oni tak teraz mowia na… — zaczal Stickers, ale nie zdazyl dokonczyc.
— Z cala pewnoscia nie chce wiedziec! — Pani Liberty takze wstala. — Co za pomysl!
— Tam jest swiat, ktory pomoglismy kiedys uporzadkowac, i mam ochote zobaczyc, co z tego wyszlo. — Alderman byl uparty.
— W dodatku jak bedziemy trzymac sie razem, to zajdziemy dalej i nikt nie zapomni, kim jest — dodal pan Vicenti.
— Coz, skoro obstajecie przy swoim, to powinien wam towarzyszyc ktos trzezwo myslacy — zdecydowala pani Liberty.
I tak zmarli wymaszerowali w charakterze zorganizowanej wycieczki, kierujac sie w strone srodmiescia. Nad kanalem, a raczej przed telewizorem pozostali tylko pan Fletcher i Solomon Einstein.
— Ciekawe, co w nich wstapilo? — zastanowil sie pan Fletcher. — Zachowywali sie prawie jak zywi.
— Oburzajace! — oznajmil nie wiadomo czemu triumfujacym tonem pan Grimm, zupelnie jakby cudze zle zachowania sprawialy mu satysfakcje.
— Solomon twierdzi, ze przestrzen jest zludzeniem, niemozliwe wiec jest isc dokadkolwiek czy byc gdziekolwiek — dodal pan Fletcher.
Einstein tymczasem zrezygnowal z prob uczesania, czy chocby wygladzenia tego, co mial na glowie, i powiedzial:
— Z drugiej strony przy Cable Street byl calkiem mily pub…
— Tylko zebys nie mial zludzen, ze cie obsluza. — Pan Fletcher usmiechnal sie. — To nie seans spirytystyczny…
— Sam zie obsluze. Zawsze tam bylo milo. Jak zie caly dzien wypychalo lisy, to wieczorem przy piwie bylo tam naprawde milo. Czesto tam przeziadywalem…
— I ty mowiles o iluzjach przestrzeni. — Pan Fletcher potrzasnal glowa. — Mielismy popracowac nad telewizorem. Mowiles, ze nie ma zadnych teoretycznych przeszkod, zebysmy nie mogli…
— Tak sobie myzle, ze dobrze czasem troche zamego ziebie pooszukiwadz… — oznajmil spokojnie Solomon Einstein.
I pozostal jedynie pan Grimm.
Odwrocil sie, wciaz sie przezroczyscie usmiechajac, i ciezko siadl. Zapowiadalo sie dluzsze czekanie.
Sala zebran w Civic Centre imienia Franka W. Arnolda byla mniej wiecej w polowie pelna. Wszedzie pachnialo chlorem (z basenu), kurzem, pasta do podlogi i drewnem. Od czasu do czasu ktos zagladal, przekonany, ze to spotkanie kolka ogrodniczego, czy klubu kolekcjonerow kota kudlatego. Nastepnie, gdy juz sie przekonal o swej pomylce, probowal wyjsc, pchajac z uporem maniaka drzwi z tabliczka „CIAGNAC”. Gdy to nie dawalo efektu, zaczynal sie rozgladac, zauwazal tabliczke i przygladal sie jej z mieszanina zlosci i podejrzliwosci, jakby byla dla idiotow, a nie dla sredniej krajowej. W koncu udawalo mu sie wyjsc, postepujac zgodnie z napisem, i az do nastepnego razu byl spokoj.
Читать дальше