To naprawde dzialalo niczym magiczne zaklecie — gdyby Saddam Husajn wpadl na pomysl i oglosil, ze robi projekt zwiazany z Kuwejtem, mialby znacznie prostsze zycie…
— Tak. Moge pana popytac?
— Oczywiscie. — Mezczyzna siadl na lawce, wyciagajac sztywniejsza noge i starannie ukladajac obok siebie oba opakowania.
Johnny ze zdumieniem stwierdzil, ze jest w wieku dziadka, ale o czerstwej, opalonej twarzy kogos, kto od dawna dba o siebie i kto ma na czole wypisane „oficer”.
— No tak… Atkins mawial, ze jest „tym” Atkinsem — zaczal Johnny. — Wiem o Blackbury Pals’ Battalion, wiem, ze tylko on przezyl, ale nie mam pojecia, o co moglo mu chodzic w tej sprawie…
— Wiesz o kompanii, powiadasz. Skad?
— Czytalem w starych gazetach w bibliotece.
— A o Tommym Atkinsie nie wiesz.
— No, cos tam o nim wiem…
— Nie. Mam na mysli nie osobe, lecz nazwisko. Dlaczego Thomas byl taki dumny ze swego nazwiska? Co to nazwisko znaczylo?
— Prawde mowiac, nie rozumiem, o czym pan mowi.
— Czego dzisiaj w tych szkolach ucza!
Johnny nie odpowiedzial, uznajac (i slusznie), ze to nie bylo pytanie.
— Widzisz… w czasie wielkiej wojny, pierwszej wojny swiatowej, jak ja potem nazwano, kiedy nowy rekrut zglaszal sie do wojska, dostawal do wypelnienia ksiazeczke wojskowa, chyba ze nie umial pisac; wtedy wypelniano ja za niego. Zeby pomoc w jej wypisaniu, wojsko zrobilo cos w rodzaju wzorca, i tam, gdzie nalezalo wpisac nazwisko i imie, dla ulatwienia wypisano „Thomas Atkins”. Moglo to byc zupelnie inne nazwisko, na przyklad John Smith, ale wybrano Tommy’ego Atkinsa i to sie przyjelo jako zart. Tommy Atkins stal sie synonimem zwyklego szeregowca. Jego zdrobnienie: Tommy albo British Tommy stalo sie okresleniem popularnym na calym swiecie.
— Czyli… w pewnym sensie wszyscy zolnierze byli Tommym Atkinsem?
— Mozna tak powiedziec, choc, to nieco naciagane…
— Ale on byl autentyczny. Palil fajke i tak dalej…
— Wojsko uzylo akurat tego nazwiska ze wzgledu na jego popularnosc, totez i Tommy Atkins musial sie trafic. Wiem, ze byl z tego bardzo dumny. Mowil mi o tym wielokrotnie.
— Czy on byl ostatnim walczacym w tej wojnie?
— Dobry Boze, nie! Natomiast na pewno ostatnim zyjacym w tej okolicy… ostatnim ze swego oddzialu… Byl troche dziwny, ale coz…
Cos sie zmienilo w powietrzu. Jakby ktos wzial garsc ciszy, rozciagnal ja i tracil niczym strune gitary. Johnny rozejrzal sie nieco nerwowo.
Na lawce siedzieli we trzech.
Tommy Atkins byl w mundurze. Troche luznym i nieco wyplowialym, ale zawsze. A na kolanach trzymal przepisowy szeroki kapelusz. Wciaz byl stary, jego szyja wystawala z kolnierzyka mniej wiecej tak jak u zolwia, ale dostrzegl Johnny’ego. Mrugnal do niego porozumiewawczo i na powrot wpatrzyl sie w ulice prowadzaca do parkingu.
Za plecami Johnny’ego zmarli cicho opuscili kaplice: starsi przez sciany, mlodsi — pchani sila przyzwyczajenia — przez drzwi, po czym staneli, takze wpatrujac sie w glab ulicy.
A tam, maszerujac przez samochody i parking, zblizal sie Blackbury Pals’ Battalion.
Oddzial w defiladowym szyku wykonal przepisowe „w prawo zwrot” i rowniutko trzymajac krok, maszerowal dalej.
Zaskoczony ich mlodym wygladem Johnny spojrzal na Atkinsa — ten tez wygladal jak na slynnej fotografii. Rzesko wstal, nalozyl kapelusz mundurowy i pomaszerowal w strone ulicy. Przy krawezniku odwrocil sie i zasalutowal — zmarlym i Johnny’emu.
A potem, gdy oddzial go mijal, zajal zgrabnie miejsce w szeregu i pomaszerowal wraz z nimi. Wydawalo sie, ze nie maszeruja szybko, ale po paru sekundach nie pozostal po nich nawet slad ducha.
— Wraca do Francji — powiedzial niespodziewanie dla samego siebie Johnny.
Weteran mowiacy cos caly czas zamilkl nagle.
— Co mowiles, chlopcze? — spytal po chwili.
— Tommy Atkins. Wraca do Francji.
— Skad wiesz?
Dopiero w tym momencie Johnny zrozumial, ze mowi na glos.
— No…
— Chyba pielegniarka ci powiedziala — usmiechnal sie przedstawiciel British Legion. — Tak polecil w testamencie… Chcesz chusteczke?
— Co?… a, nie, mam wlasna. — Johnny otarl mokre nie wiedziec czemu oczy i dodal: — Mowila o tym.
— Zawozimy go w tym tygodniu. Zostawil mape z dokladnymi instrukcjami. — Wojskowy poklepal pudelko zawierajace prochy T. Atkinsa. — Chcial, by rozrzucono jego prochy bez zadnej ceremonii…
— Tam… gdzie zgineli pozostali?
— Wlasnie. Caly czas ich wspominal…
— Przepraszam…
— Tak?
— Jestem John Maxwell, czy moglbym poznac panskie nazwisko?
Zapytany wyprostowal sie i podal mu dlon.
— Ronald Atterbury.
Uscisneli sobie prawice.
— Jestes wnukiem Artura Maxwella? — spytal mezczyzna. — Pracowal w fabryce butow. Tam sie poznalismy…
— Mam pytanie… — Johnny z gory znal odpowiedz, ale by ja uslyszec, musial wpierw zapytac. — Czy jest pan krewnym sierzanta Atterbury? Z tego batalionu…
— Byl moim ojcem.
— Aha.
— Nigdy go nie widzialem. Ozenil sie z moja matka krotko przed wyruszeniem na front. Wtedy takie rzeczy byly normalne. Nigdy nie wrocil… Przepraszam, ze pytam, ale czy ty przypadkiem nie powinienes byc w szkole, mlodziencze?
— Nie.
— Doprawdy?
— Powinienem byc tutaj, jestem tego absolutnie pewien — oswiadczyl stanowczo Johnny. — A do szkoly i tak musze wkrotce isc. Dziekuje za rozmowe.
— Mam nadzieje, ze nie straciles zadnej waznej lekcji.
— Historie.
— To wazny przedmiot.
— Moge jeszcze o cos spytac?
— Naturalnie.
— Odznaczenia Tomm’ego Atkinsa… byly za cos specjalnego?
— To medale za kampanie. Zolnierze dostaja je za to, ze wzieli w nich udzial i przezyli. On przeszedl caly szlak tej wojny, do samego konca. I nawet nie zostal drasniety.
Johnny bez slowa ruszyl ku bramie. Byl swiadkiem czegos waznego i to jako jedyny zyjacy. Cos sie tu odbylo i to wlasciwie. Tego byl pewny.
Odwrocil sie, gdy doszedl do ulicy — pan Atterbury wciaz siedzial na lawce, wpatrujac sie w drzewa, jakby ich nigdy wczesniej nie widzial. Jakby przez nie mogl widziec cala droge do Francji.
Johnny zawahal sie, a potem zawrocil.
— Nie! — rozleglo sie tuz za nim.
* * *
Rad nie rad odwrocil sie wiec ponownie.
Na przystanku autobusowym, pod wiata, siedzial pan Vicenti. Wygladal tak, jakby nawiedzil ten przystanek.
— Chcialem tylko…
— Wiem. I co bys mu powiedzial? Ze ich widziales? To by niczego nie zmienilo. Moze on tez ich widzial… albo tak mu sie zdawalo.
— No coz…
— To sie nie uda.
— A gdybym…
— Gdybys zrobil cos takiego kilkaset lat temu, oddano by cie katu albo spalono za czary. Gdybys zrobil to sto lat temu, zamknieto by cie w szpitalu dla umyslowo chorych. Co zrobia teraz, nie wiem, ale wiem, ze nie bedzie to mile.
Johnny odprezyl sie — ochota na wprowadzenie zamiaru w czyn przeszla mu jak reka odjal.
— Pewnie pokazaliby mnie w telewizji — ocenil, ruszajac w dalsza droge.
— To nie byloby wskazane. — Pan Vicenti tez ruszyl, tyle ze jego stopy nie przy kazdym kroku dotykaly chodnika.
— Chodzi o to, ze jesli moge spowodowac, by ludzie zobaczyli…
— Moze — przerwal mu pan Vicenti — ale wytlumaczenie czegos ludziom to ciezka i dluga praca przewaznie konczaca sie fiaskiem… o, przepraszam… — Szarpnal gwaltownie ramieniem, jakby go cos ugryzlo, i wyciagnal spod fraka pare golebi. — Jestem pewien, ze one gdzies tam sie legna — mruknal, obserwujac, jak odlatuja i znikaja. — Co zamierzasz teraz?
— Dojsc do szkoly. I prosze nie mowic, ze to wazne!
Читать дальше