Mowcy tracili czas, pytajac siedzacych z tylu, czy slysza, a potem trzymajac mikrofon zbyt blisko glosnikow, przez co te ostatnie wyly, bo sie sprzegalo. Ktos probowal calosc wyregulowac, w rezultacie wyskoczyl bezpiecznik i trzeba bylo poszukac dozorcy. Naturalnie ow ktos znowu pchal drzwi z uporem chomika na karuzeli.
Mowiac krotko, bylo to najnormalniejsze w swiecie zebranie.
Johnny tez tak uwazal, mimo iz zbytnich doswiadczen w zbieraniu sie jeszcze nie mial. Gdyby na Jowiszu siedmionodzy obcy odbywali spotkania, pewnie wygladalyby tak samo, z jedna byc moze roznica — napis na drzwiach bylby w innym alfabecie. Cala reszta pozostalaby bez zmian — o tym byl absolutnie przekonany.
Na widowni siedzialo paru nauczycieli, co go szczerze zaskoczylo. Nigdy wlasciwie sie o nich nie mysli jako o ludziach. Bylo tez kilka osob, ktore widzial na cmentarzu z psami, ale tym razem przyszli bez psow. Widac bylo, ze sie czuja nieswojo.
W przeciwienstwie do zasiadajacych za stojacym na podwyzszeniu stolem z mikrofonem. Ci wygladali, jakby byli u siebie.
Za stolem zasiadalo: dwoch przedstawicieli United Amalagamated Consolidated Holdings, mezczyzna z Biura Planowania Urzedu Miasta i przewodniczaca Rady Miejskiej Blackbury, wygladajaca jak mlodsza, tylko paskudniejsza odmiana pani Liberty. Nazywala sie zreszta Liberty, tyle ze byla panna i Johnny czul nieodparta chec spytania jej, czy przypadkiem tamta nie jest jej prababcia, ale sie opanowal — nie bedzie zawstydzal calkiem, jak by nie bylo, porzadnej zmarlej. Po mniej wiecej kwadransie Johnny dokonal odkrycia: mowcow nie dalo sie normalnie sluchac. Mozna to bylo robic jedynie wybiorczo, bo inaczej belkotliwy slowotok albo czlowieka zalewal, albo usypial. W kazdym razie przestawalo sie miec ochote na cokolwiek, zwlaszcza na myslenie. Wiekszosc obecnych byla w srednim wieku, ale sadzac po reakcjach, albo do tego wniosku nie doszli, albo ich doswiadczenia w zbieraniu sie byly tak pesymistyczne, ze dawno przestali walczyc z zalewem akustycznego belkotu.
A przeciez ci ludzie przyszli tu z zamiarem zabrania glosu, a nie wysluchiwania okraglych komunalow, z ktorych nic nie wynikalo poza prosta prawda, ze decyzje o zlikwidowaniu cmentarza juz podjeto i przyklepano, a cale to zebranie jest tylko farsa i obijaniem sobie tylka blacha przez zainteresowanych, na wypadek pozniejszej awantury. Przeciez robili spotkania, zasiegali glosu opinii publicznej (nie sluchajac go naturalnie, ale o to potem nikt nie pyta): o, prosze, nawet na dwa dni przed planowanym rozpoczeciem prac odbylo sie zebranie. A prace naturalnie rozpoczna sie w planowanym terminie.
Chyba ze ktos cos zrobi.
Johnny nie mial najmniejszej ochoty sie wyrozniac, ale po kolejnych pieciu minutach juz wiedzial, ze nie ma wyjscia, bo inaczej slowotok zaleje wszystkich do reszty i beda siedziec i zgadzac sie na wszystko, otepiali niczym morskie anemony.
Skoro tak wyszlo, nie czekajac dluzej, wstal, odchrzaknal i powiedzial:
— Przepraszam…?
* * *
Pub „Pod Bialym Labedziem” przy Cable Street od niepamietnych czasow znany byl albo jako „Labadek”, albo jako „Blotna Kaczka”. Byl to typowy angielski pub — zatloczony, glosny, pelen muzyki ze starej szafy grajacej i wybuchow ze starozytnych automatow z grami, rownie wiekowymi jak utwory niejakiego Szekspira.
W kacie, wcisnieta miedzy jeden z takich automatow (o dzwiecznej nazwie „Nuke the Gook”, co mozna przetlumaczyc jako: Rozwal Zoltka) a sciane, siedziala pani Tachyon. Przed nia stala szklanka guinnessa.
Okreslenia „szalony” uzywa sie albo w stosunku do ludzi, ktorzy stracili zmysly, albo tych, ktorzy mieli ich wiecej niz pozostali. Pani Tachyon byla jedyna osoba, ktora natychmiast zauwazyla niewielki spadek temperatury w lokalu. Uniosla glowe, spojrzala w kierunku zrodla owego spadku i usmiechnela sie trojzebnym usmiechem.
Smuga chlodnego powietrza przesunela sie ku szafie grajacej, zamarla przy niej na chwile, po czym ruszyla w strone baru. Z szafy tymczasem poplynely zdecydowanie inne melodie.
— „Roses are Blooming in Piccardy” — rozpoznala uszczesliwiona pani Tachyon. — O, tak!
Wokol samograja zebral sie poirytowany tlumek, probujac zmusic go do zagrania poprzedniego utworu, ale bez rezultatu. Kiedy normalne sposoby, to jest kopy i uderzenia, zawiodly, wyciagnieto wtyczke z gniazdka. Szafie grajacej nie zrobilo to roznicy — grala dalej.
Zanim klientela oprzytomniala, barman z wrzaskiem upuscil napelniana wlasnie szklanke: stojacy najblizej baru automat do gry eksplodowal i zaplonal.
A potem zgasly swiatla.
Chwile pozniej pani Tachyon pozostala jedynym gosciem pograzonego w polmroku lokalu. Gdzies na zapleczu klal barman, probujac wymienic bezpiecznik, ale ledwo zalozyl nowy, ten natychmiast sie przepalal. Wskutek tego pub oswietlaly jedynie zarzace sie szczatki automatow do gry, nadajac mu przyjemny, czerwonawy odcien.
Z pobojowiska na podlodze uniosly sie duchy dwoch szklanek piwa i podryfowaly do stolika.
— Zdrowko! — zaproponowala radosnie pani Tachyon.
* * *
Przewodniczaca spojrzala znad zsunietych na czubek nosa okularow i oznajmila chlodno:
— Pytania na koncu, prosze panstwa.
Johnny prawie zrezygnowal, ale powstrzymal sie resztka sil przed kapitulacja.
— A kiedy bedzie koniec? — spytal rzeczowo.
I poczul, jak reszta obecnych sie budzi.
Przewodniczaca spojrzala z pewnym zaskoczeniem na reszte przedstawicieli. W dlugoletnich i doglebnych doswiadczeniach spotkaniowych, zjazdowych i konferencyjnych z czyms takim jeszcze sie nie spotkala. Johnny zauwazyl wczesniej, ze miala dziwny zwyczaj — zamykala oczy, zaczynajac zdanie, a otwierala je, konczac, co dawalo nieco niesamowity efekt, zwlaszcza ze akcentowala tak, jakby kropki dzielily zdania na czesci:
— Kiedy („zamkniecie”) w pelni przedyskutujemy sytuacje, zapowiem („otwarcie”) pytania.
Johnny zdecydowal, ze ma dosc.
— Zanim skonczycie, to mnie juz nie bedzie — poinformowal spokojnie zebranych. — O dziesiatej musze byc w lozku.
Wywolalo to pomruk aprobaty wsrod sluchaczy, z ktorych wiekszosc wyznawala zasade, ze najlepiej by bylo, gdyby wszyscy przed trzydziestka byli o dziesiatej wieczor w lozkach.
Zreszta w wypadku Johnny’ego byla to wlasciwie prawda — okolo dziesiatej z zasady byl juz w swoim pokoju, to zas, kiedy ladowal w lozku, bylo juz zupelnie inna i przewaznie nieprzewidywalna kwestia.
— Niech chlopak pyta — poparl go glos z tylnych rzedow.
— Robi projekt do szkoly — rozlegl sie inny (nalezacy do pana Atterbury’ego).
— No dobrze… o co chodzi, mlody czlowieku?
— Chce wiedziec, czy… czy istnieje szansa, ze cokolwiek by ktokolwiek tu dzis powiedzial, ze… moze to cos zmienic?
— To („zamkniecie”) raczej nie wydaje sie wlasciwym rodzajem („otwarcie”) pytania.
— A wlasnie ze jest wlasciwe! Jest cholernie wlasciwe — oznajmil pan Atterbury. — Dlaczego przedstawiciel tego holdingu jakiegostam nie odpowie? Wystarczy proste „tak” lub „nie”.
Przedstawiciel (wazniejszy) usmiechnal sie do Johnny’ego promiennie.
— Rozwazymy naturalnie, i to uwaznie, wszystkie punkty widzenia — zaczal — i…
I w tym momencie Johnny przerwal mowcy:
— Przy cmentarzu stoi taka tablica, gdzie pisze, co chcecie zbudowac na miejscu cmentarza. Poniewaz watpie, by wiele osob pragnelo zabudowy starego cmentarza, to skoro taki bedzie punkt widzenia wiekszosci obecnych, rozumiem, ze zdemontujecie te tablice. Na poczatek.
— Prawde mowiac, kupilismy ten teren…
— Zaplaciliscie piec pensow. Ja go odkupie od was za funta.
Sluchacze zaczeli sie smiac.
— Ja tez mam pytanie — powiedzial Yo-less, wstajac. Przewodniczaca zamknela usta. Yo-less usmiechal sie uprzejmie i zapraszajaco: tylko czekal, by kazala mu usiasc, i bylo to po nim wyraznie widac.
Читать дальше