W poblizu budki telefonicznej swiecila sie uliczna latarnia, totez budke i jej bezposrednie sasiedztwo widac bylo wyraznie niczym oaze blasku w morzu ciemnosci. Chyba ze sie bylo Johnnym…
Cala ulica pelna byla zmarlych, ktorzy zdolali wyciagnac ze soba radio. W centrum powszechnej uwagi znajdowal sie Alderman.
— To powinno wygladac mniej wiecej tak… — zagail, wykonujac raczej nieudolna wersje Michaela Jacksona na oszronionej ulicy. — Johnny mi pokazal!
— Z pewnoscia to interesujacy, synkopowany rytm — przyznala pani Liberty. — Tak, pan powiada?
Uduchowione owoce na jej duchowym kapeluszu zatanczyly wraz z wlascicielka znacznie lepiej niz Alderman.
— Doskonale! A potem trzeba sie obrocic z wyciagnietymi rekoma i zajeczec. — Alderman zademonstrowal.
Johnny pognal ku nim, a wizja procesu o naruszenie praw autorskich dodawala mu skrzydel. Co prawda niby byl nieletni, ale Jackson na pewno ma zdolnych prawnikow… Tanczyli tak sobie, ale osiemdziesiecioletnia (srednio) przerwe nadrabiali czystym entuzjazmem.
I w ten sposob zrodzila sie impreza.
— Nie powinniscie tego robic! — wysapal Johnny, hamujac przed budka.
— A dlaczego? — spytali chorem blizej tanczacy.
— Bo jest srodek nocy!
— I co z tego? My nie spimy!
— Rece opadaja! A co by wasi potomkowie powiedzieli, jakby was teraz zobaczyli?
— Mieliby za swoje za to, ze nas nie odwiedzali!
— Nalezy im sie!
— I tak caly wieczor — skomentowal siedzacy spokojnie na chodniku pan Vicenti. Wlasciwie siedzial dobre pol metra ponad chodnikiem, ale to szczegol techniczny. — Znalezlismy kilka bardzo interesujacych stacji — dodal. — Co to konkretnie jest „DJ”?
— Disc jockey — odparl Johnny i zrezygnowany usiadl obok. — To ten, co puszcza piosenki i gada w przerwach.
— To jakas odmiana kary?
— Gdziez tam! Calkiem sporo ludzi lubi to robic.
— Przedziwne… Oni przypadkiem nie sa psychicznie chorzy albo umyslowo ociezali?
Jackson skonczyl, a tancerze znieruchomieli, ale powoli i niechetnie. Pani Liberty odsunela na wlasciwe miejsce kapelusz, ktory zsunal jej sie na oczy.
— To nadzwyczaj rozrywkowe — oznajmila. — Panie Fletcher, niech pan bedzie tak mily i poinstruuje tego jegomoscia od telegrafu bez drutu, zeby zagral cos jeszcze.
Johnny, mimo wszystko zaciekawiony, o co tez moze chodzic, podszedl do budki. W srodku pan Fletcher stal przed aparatem telefonicznym z rekami do polowy zanurzonymi w obudowie. Jego poczynania obserwowali: pan William Stickers, wygladajacy na nieszczesliwego, i starszy mezczyzna z burza siwych wlosow przypominajacych fryzure szalonego naukowca z pierwszego lepszego serialu.
— A, to ty — powital Johnny’ego Stickers. — I ty to nazywasz swiatem?
— Ja tego w ogole nie nazywam: samo sie nazwalo.
— Ten czlowiek w radiu stroil sobie ze mnie zarty, prawda?
— Nie sadze…
— Pan Stickers jezd zdenerwowany, bo zadzwonil do Moskwy — odezwal sie wlasciciel siwej szopy na glowie. — Tam mu powiedzieli, ze rewolucji jak na razie maja dozdz, ale przydaloby im zie mydlo.
— To brudni kapitalisci! — wybuchnal Stickers. — Nic wiecej!
— Ale przynajmniej chca byc czystymi kapitalistami, a to juz jakis postep — zwrocil mu uwage pan Fletcher. — Gdzie probujemy teraz?
— Teoretycznie to platny telefon — zauwazyl Johnny.
Pan Fletcher parsknal smiechem.
— Chyba zie nie zpotkalizmy — odezwal sie siwowlosy wyciagajac raczej przezroczysta dlon. — Solomon Einstein, 1869–1932.
— A… Albert Einstein? — wykrztusil Johnny.
— Moj daleki kuzyn. Relatywnie rzecz ujmujac, hi, hi.
Johnny odniosl wrazenie, ze pan Einstein wyglaszal ten tekst juz wielokrotnie i wciaz byl z niego zadowolony.
— Do kogo dzwonicie?
— Dopiero zaczynamy sie orientowac w swiecie — przyznal pan Fletcher. — Co to tak lata w kolko po niebie?
— Pojecia nie mam. Latajace talerze?
— Pan Vicenti przypomina sobie, ze cos o nich slyszal przed zgonem. Lataja dookola swiata. W kolko.
— Aaa… satelity! — ucieszyl sie Johnny.
— Wlasnie! — Pan Fletcher ucieszyl sie jeszcze bardziej.
— A po co panu satelity, panie Fletcher?
— Bo one znacznie ulatwiaja zycie. Nie potrafie tego wyjasnic, ale wszystko jest teraz znacznie prostsze. Widze wszystkie polaczenia… przewody i satelity… jak sie nie ma ciala, to o wiele latwiej ich uzywac.
— Na przyklad nie przebywac w jednym miejscu.
— Myslalem, ze…
Pan Fletcher nagle zniknal, Johnny wiec umilkl zaskoczony. Rozmowca pojawil sie pare sekund pozniej.
— Zadziwiajace — przyznal z podziwem. — Daje slowo, zabawa bedzie przednia…
— Chyba ciagle nie rozu…
— Johnny? — to byl pan Vicenti.
Do Szalonego Jima zdolali sie dodzwonic zywi, totez leciala dluzsza seria utworow country and western, przy ktorej zmarli bawili sie w najlepsze, tanczac po calej ulicy.
— Co tu sie wyprawia?! — jeknal Johnny. — Przeciez sami mowiliscie, ze nie mozecie opuszczac cmentarza?
— Nie wyjasnili ci tego w szkole? Czego was dzisiaj ucza w takim razie?
— Na pewno nie obcowania z duch… uhmm, ze zmarlymi, chcialem powiedziec.
— Nie jestesmy duchami… duchy to bardzo smetne stworzenia… Naprawde trudno takie rzeczy wytlumaczyc zywemu. Wiem, co mowie, bo kiedys bylem zywy. — Pan Vicenti zerknal na nic nie rozumiejacego Johnny’ego i westchnal. — My jestesmy… czyms innym niz duchy. To, ze nas widzisz i slyszysz, sprawia, ze stajemy sie wolni; dajesz nam cos, czego nie mielismy.
— To znaczy co?
— Nie potrafie ci tego lepiej wyjasnic… wtedy, gdy o nas myslisz, jestesmy wolni.
— I nic wiecej nie musze robic?
— Nie musisz. Martwi cie to?
— Mnie nie, ale Wobbler na przyklad uwaza, ze to okultyzm — mowiac to, Johnny sie zorientowal, ze brzmi to troche glupio. Pan Vicenti ubrany byl w snieznobiala koszule i smoking z nieodlacznym, swiezym gozdzikiem. Na nawiedzonego okultyste albo innego zombi zdecydowanie nie wygladal. A pani Liberty jeszcze mniej, nie wspominajac juz o Winiarnie Stickersie, ktory bylby Karolem Marksem, gdyby Marks nie byl szybszy.
— Mam nadzieje, ze nie parasz sie okultyzmem — zauwazyl z troska pan Vicenti. — Ojciec Kearny (1891–1949) nie pochwalalby tego.
— Kto to jest ojciec Kearny? — spytal ostroznie Johnny.
— A tanczyl przed chwila z pania Liberty… O, zdaje sie, ze troche skomplikowalem wyjasnienia…
— Odeslij go!
Johnny odwrocil sie. Jeden ze zmarlych wciaz przebywal na terenie cmentarza. Stal przy samym plocie i oburacz trzymal sie ozdobnej barierki niczym skazaniec kraty. Wygladal podobnie jak pozostali, z ta roznica, ze mial okulary. Az dziw bral, ze jeszcze sie nie roztopily, z taka intensywnoscia sie przez nie wpatrywal. Obiektem jego zainteresowania bylo mniej wiecej lewe ucho Johnny’ego.
— Kto to? — spytal na wszelki wypadek Johnny.
— Pan Grimm. — Pan Vicenti nawet sie nie odwrocil.
— Aha. O nim nic nie znalazlem w gazetach.
— To mnie ani troche nie dziwi. Byly wtedy rzeczy, 0 ktorych sie nie pisalo.
— Odejdz, chlopcze, i nie wtracaj sie w sprawy, ktorych nie rozumiesz — oznajmil z moca pan Grimm. — Narazasz swoja niesmiertelna dusze. Ich dusze zreszta takze. Odejdz, jestes zly!
Johnny przyjrzal mu sie podejrzliwie, po czym przeniosl spojrzenie na rozbawiona ulice, skupionych przy budce telefonicznej eksperymentatorow i Stanleya Roundwaya w pilkarskim stroju, demonstrujacego grupie zapalencow, na czym polega gra w pilke nozna. Na butach widnialy czerwone litery: na prawym R, na lewym L. Pan Vicenti wpatrywal sie nieruchomo przed siebie.
— Hmm, no…
— W tej kwestii nie moge ci pomoc, Johnny. Z tym sam musisz dojsc do ladu.
Читать дальше