Zdjecie, jak nagle sie zblizylo, tak i nagle odjechalo — Johnny wrocil do biblioteki, mrugajac gwaltownie. Czul sie jak po naglej zmianie cisnienia, tyle ze wata ustapila mu z mozgu, a nie z uszu.
— Wie ktos, co to jest Somma? — spytal Yo-less.
— Nie. — Bigmac odpowiedzial natychmiast i zdecydowanie.
— Tam ich wyslali. To podobno rzeka gdzies we Francji.
— Moze ktorys dostal medal — zaryzykowal Johnny. — Albo zostal bohaterem. Jakby na cmentarzu lezal ktos z wieksza liczba medali, byloby po klopocie.
Yo-less zajal sie czytnikiem.
— Sprawdze kolejne numery; jesli ktorys cos dostal, to na pewno o tym napisali… O, cos tu jest…
Pozostali sprobowali rownoczesnie zajrzec mu przez ramie, co bylo fizycznie niewykonalne. Jedynie Johnny zdawal sobie sprawe, ze to wazne, choc nie mial pojecia dlaczego. Mimo to tak Wobbler, jak i Bigmac byli dziwnie cicho, gdy przeczytali to, co znalazl Yo-less.
— No — sapnal w koncu Wobbler. — Wszyscy zabici w tej jednej bitwie…
Johnny zajal sie innym czytnikiem, wrocil do fotografii i spytal:
— Sa podani alfabetycznie?
— Tak — odparl Yo-less.
— To uwazaj: przeczytam nazwiska pod fotografia. K. Armitage… T. Atkins…
— Tak… nie.
— Sierzant F. Atterbury…
— Tak.
— Ci sa z Canal Street — wtracil Wobbler.
— Tam gdzie mieszka moj dziadek!
— Blazer… Constantine… Fraser… Frobisher…
— Tak… tak… tak… tak…
W ten sposob dotarli do konca.
— Wszyscy zgineli cztery tygodnie po tym, jak zrobiono to zdjecie — podsumowal Johnny. — Wszyscy.
— Z wyjatkiem T. Atkinsa — poprawil go Yo-less. — Tu pisza, co to takiego, ten Pals’ Battalion… ludzie z jednej okolicy mogli sluzyc razem, zeby im bylo razniej, mogli sie zaciagnac rownoczesnie, na przyklad z jednej ulicy, i byc w jednym plutonie, jesli chcieli. Blackbury mialo swoj batalion, z tym ze z naszego miasta wystarczylo na kompanie, reszta byla z okolic. Ci na zdjeciu stanowili pluton dowodzenia…
— Straszne… — baknal Bigmac. — I glupie…
— Wtedy pewnie wydawalo sie to komus rozsadnym pomyslem. Poza tym fakt: w kupie razniej.
— Razniej… ale wszyscy w cztery tygodnie… — Bigmac upieral sie przy swoim.
— Ciagle powtarzasz, ze nie mozesz sie doczekac, zeby isc do wojska — przypomnial Wobbler. — To ty zalowales, ze wojna w Zatoce sie skonczyla. To pod twoim lozkiem nie ma ani krztyny miejsca przez roczniki „Guns and Ammo”. Zgadza sie?
— No… wojna, tak… ale normalna, z M-16 i czolgami, a nie tak: z usmiechem, i po czterech tygodniach wszyscy do piachu.
— Zaciagneli sie razem i zgineli razem, bo byli kolegami, stad nazwa takich batalionow — wyjasnil Yo-less.
— Poza T. Atkinsem — dodal Johnny, przypatrujac sie zdjeciu. — Ciekawe, co sie z nim stalo?
— To bylo w 1916 — przypomnial Yo-less. — Jak przezyl, to i tak juz nie zyje.
— Masz ktoregos w spisie? — spytal Wobbler.
Johnny sprawdzil sumiennie.
— Nie — odparl po chwili. — Jest kilka takich nazwisk, ale nie te inicjaly. Wszystkich tu chowali na jednym cmentarzu, to i nazwiska musza sie powtarzac.
— Moze on sie przeprowadzil po wojnie — zastanowil sie Yo-less.
— Fakt, ze tu tez bylby samotny — przyznal Bigmac.
— Mam dosc! — Wobbler nagle odsunal krzeslo i wstal. — To bez sensu: nikt specjalny tam nie lezy. Wszystko zwykli ludzie, a ja mam dosc tematow: cmentarz, nieboszczyk i smierc. I dosc tych podejrzliwych spojrzen obslugi!
* * *
— Dowiedzialem sie, co sie dzieje z cialami, gdy likwiduja stary cmentarz — powiedzial Yo-less, gdy wyszli na Tupperware na swieze powietrze — Od matki. Zabieraja je do jakiejs przechowalni zwanej necropolis . To po lacinie „miasto zmarlych”.
Wobbler glosno przelknal sline.
— To nie tam zyje Superman? — zainteresowal sie Bigmac.
— Necropolis ! — zadudnil Wobbler. — W dzien uprzejmy nieboszczyk, w nocy… uaaa… zombi!
Johnny’emu stanely przed oczami usmiechniete twarze w uniformach. Byly troche starsze od Wobblera, ale tylko troche.
— Wobbler — odezwal sie powaznie. — Jak jeszcze raz zrobisz podobnie glupi dowcip…
— To co? — zainteresowal sie Wobbler.
— To ci po prostu przyloje.
* * *
…szzzzz… nie, ty w ogole wiesz, o czym ja gadam?… zzztwiup… powiedzialem wladzom, ze… wzuuuzt… fakt, ze wieloryby lubia byc scigane, Bob, ale… bzzziiuut…
Klik.
— I to jest ten telegraf bez drutu? To tyle, jesli chodzi o hrabine Alice Radioni!
— Bylem w czasie wojny, tej z Niemcami… Co?! Jaka znowu hrabina Radioni?
— Ktorej wojny z Niemcami?
— Prosze? A ile ich mielismy?
— Do tej pory dwie.
— Prosze nie przesadzac. Radioni? Co za Radioni, radio wynalazl Marconi!
— Tak?! A wie pan, komu on ukradl pomysl?
— Kogo obchodzi, kto wynalazl to byle co? Sluchamy, co wyprawiaja zywi, czy nie?
— Knuja, jak ukrasc nasz cmentarz, oto co wyprawiaja!
— Owszem, ale… chyba jeszcze nie jestesmy ze wszystkim na biezaco, prawda? Ta muzyka… i to, o czym mowie… Kto to taki „Siostra Szekspira”, i dlaczego tu spiewa? Co to jest „batman”? Powiedzieli, ze poprzednim premierem byla kobieta! Przeciez to niemozliwe!! Kobiety nie maja prawa glosowac, a co dopiero startowac w wyborach.
— Wlasnie ze maja.
— Hura!
— Za moich czasow nie mialy!
— Wlasnie ktos powiedzial, ze za malo wiemy…
— To dlaczego sie nie dowiemy?
Zmarli zamilkli, i to bardziej niz zwykle.
— Jak?
— Ten mezczyzna w radioodbiorniku mowil, ze mozna dzwonic do niego, jesli sie chce dyskutowac o problemach, ktore nas dotycza. To sie nazywa „temat na telefon”.
— Tak?
— Zaraz za murem jest budka telefoniczna.
— Jest… ale to… na zewnatrz…
— Ale niedaleko.
— Tak, ale…
— Ten chlopiec rozmawial z nami, mimo ze sie bal. A my co? Ze strachu nie potrafimy przejsc dwoch metrow?! — spytal nagle pan Vicenti, doswiadczonym okiem starego ucieczkowicza spogladajac przez najblizsza wyrwe w ogrodzeniu.
— Ale nasze miejsce jest tutaj. Tu nalezymy.
— Ze lezymy, to prawda, acz jak widac, nie caly czas.
* * *
Tak naprawde to nie bylo duze centrum handlowe ale za to jedyne. Johnny widzial na filmach podobne centra w Stanach i doszedl do wniosku, ze musza tam byc zupelnie, ale to zupelnie inni ludzie. Po pierwsze zawsze w takim miejscu bylo czysto, po drugie zawsze krecilo sie tam mnostwo ladnych dziewczyn, po trzecie ani razu nie widzial tam babci-kamikadze, po czwarte nie bylo tlumow zlozonych glownie z matek z przemyslowa liczba dzieci (srednio siedmioro), i wreszcie po piate nie wystepowali tam kibice pilkarscy pijani w dym i maszerujacy po dziesieciu (na szerokosc) ze znana sportowa przyspiewka „Ole, ole, ole ole”. Przypominajaca zreszta wycie.
W takich warunkach najbezpieczniejszym miejscem byl bar. Yo-less, jak zwykle, zanim zamowil beef-burgera, sprawdzil starannie na ulotce, ze do produkcji nie uzyto lasu tropikalnego, a Bigmac (tez jak zwykle) zamowil najwieksza mozliwa porcje frytek z tuzinem rozmaitych sosow, od keczupu zaczynajac.
— Ciekawe, czy ja bym tu znalazl prace? — zastanowil sie Wobbler.
— Na pewno nie — odparl z przekonaniem Bigmac. — Jakby tylko szef na ciebie spojrzal, od razu by wiedzial, gdzie sie podzieja dochody firmy.
— Chcesz powiedziec, ze jestem gruby? — nastroszyl sie Wobbler.
— Grawitacyjnie zmieniony. — Yo-less nawet nie podniosl glowy.
— Powiekszony — dodal Bigmac.
Wobbler chwile trawil uslyszane rewelacje.
— To juz wole byc gruby — zdecydowal. — Johnny, moge dokonczyc twoje chrupki?
Читать дальше