— A pani Sylvia Liberty? — spytal Johnny, odkladajac tom z pewnym zniecheceniem.
— Kto?!
— Taka jedna stazystka… nie: sufrazystka. Walczyla, zeby kobiety mogly glosowac.
— Nigdy o niej nie slyszalem.
— Nie ma jej ani pod „liberty”, ani pod „sufrazystki”.
— Musiala za malo sie starac… Popatrz no, spadl z drabiny do stawu, he, he.
— Jego drabina, jego problem. A pan Antonio Vicenti?
— Co?! Stary Tony? Co znowu wymyslil?
— Zaslynal czyms?
Pierwszy raz wzrok dziadka opuscil ekran, ale nie trwalo to zbyt dlugo.
— Mial sklep ze smiesznymi rzeczami przy Alma Street. Tam, gdzie teraz jest ten wielopoziomowy parking. Mozna tam bylo kupic smierdzaca bombe albo swedzacy proszek. No a Tony robil magiczne sztuczki, jak dzieci mialy przyjecia urodzinowe… to bylo wtedy, kiedy twoja mama byla mala dziewczynka.
— Czyli byl slawny?
— Wszystkie dzieciaki go znaly. I jego, i jego sztuczki… Tak, Alma Street to byla taka radosna ulica… Paradise Street tez… i Balaclava Terrace, tam sie urodzilem: pod numerem dwunastym… Teraz tam wszedzie jest parking. No nie, zaraz sie wywroci przez tego psa!
— Czyli tak naprawde nie byl slawny.
— Byl jencem u Niemcow, ale uciekl. Ozenil sie z… Ethel Plover, tak jest. Nigdy nie mieli dzieci. Zawsze staral sie z czegos uciec… tak, ucieczki to byla jego specjalnosc.
— I nosil w klapie gozdzik — dodal Johnny.
— A tak! I to codziennie swiezy. Nigdy go bez niego nie widzialem. Zreszta, prawde mowiac, jego samego od lat nie widzialem…
— Dziadku?
— Wszystko sie zmienilo… jak wychodze do miasta, rzadko co rozpoznaje. Ktos mi powiedzial, ze rozbieraja fabryke kaloszy…
— Dziadku, masz jeszcze to male tranzystorowe radio?
— Jakie male tranzystorowe radio?
— To, ktore miales.
— A co z nim?
— Mowiles, ze za cicho gra.
— A, faktycznie — zgodzil sie dziadek.
— Moge je wziac?
— Myslalem, ze masz tego… jak wy to nazywacie… o: jamnika.
— Mam. Ale to dla… przyjaciol. — Johnny z natury byl uczciwy, glownie dlatego, ze porzadne klamstwo bylo naprawde skomplikowana sprawa.
— Mozesz. Tylko musisz wlozyc nowe baterie, bo ze starych to juz pewnie nic nie zostalo.
— Wloze.
— Juz nie robia porzadnych tranzystorow; jak bylem mlody, to byly porzadne, nie to co teraz… He, he, o, i do przerebla, cymbal jeden!
* * *
Przed szkola Johnny wybral sie na cmentarz. Brama byla zamknieta, ale w murowanym ogrodzeniu bylo tyle dziur, ze moglby sie tamtedy przedostac pluton piechoty. Zamykanie bramy nie mialo w tej sytuacji sensu, ale ktos sie ciagle tym zajmowal.
Radio umiescil w foliowym woreczku (na okolicznosc wilgoci), a wczesniej wymienil w nim baterie, czyli najpierw wyskrobal resztki starych, a potem zalozyl nowe. Po przeczyszczeniu stykow zaczelo dzialac.
Cmentarz byl opuszczony — nie bylo tam zywej duszy (martwej tez). Za to byla cisza, martwa, porzadna cisza. Uszy by strzygly, gdyby mogly, w poszukiwaniu dzwieku.
Johnny sprobowal ja wypelnic:
— Hm… Jest tu kto?
Zza pobliskiego nagrobka wyskoczyl zdegustowany lis i zniknal w krzakach po drugiej stronie sciezki.
— Nie o ciebie mi chodzilo!… halo, to ja!
Brak zmarlych byl znacznie bardziej denerwujacy niz ich obecnosc — co Johnny stwierdzil z pewnym zaskoczeniem.
— Przynioslem radio — powiedzial mimo wszystko. — Pewnie bedzie wam latwiej krecic galka, niz przekladac strony. Sprawdzilem w encyklopedii: wyszlo, ze wiekszosc z was powinna wiedziec, co to takiego i jak je obslugiwac. Wloze je za grobowiec pana Vicentiego, to bedziecie mieli latwy dostep… I hm… no, troche w nocy myslalem… i wyszlo mi, ze jakby ludzie sie dowiedzieli, ze lezy tu ktos… no… slawny, to zostawiliby was w spokoju. Wiem, ze to nie najlepszy pomysl, ale chwilowo jedyny, na jaki wpadlem. Jesli nie macie nic przeciwko temu, to zrobie liste…
Odpowiedziala mu cisza.
Johnny mial nadzieje, ze pan Vicenti sie zjawi. W sumie nawet go lubil, moze dlatego, ze stosunkowo krotko byl zmarlym. No, w kazdym razie wydawal sie przyjazniejszy. A na pewno mniej sztywny.
Nie majac nic wiecej do roboty, za to dysponujac wolnym czasem, przespacerowal sie po okolicy i odczytywal napisy na plytach. Niektore byly ozdobne i wyszukane, inne proste, ale tylko przy jednym wy- rzezbiono pare pilkarskich butow. Obok nich byl napis:
STANLEY „BLADZACY” ROUNDWAY
1892–1936
Ostatni Gwizdek
I bylby nie zauwazyl grobu ukrytego wsrod drzew. Plyta byla prosta, nawet nie ozdobiona zwyczajowo ohydnym wzorem, a jedyne, co na niej napisano, to:
ERIC GRIMM
1885–1927
Zadnego krzyzyka, „swietej pamieci”, czy chocby „zmarl”, choc to ostatnie nie ulegalo najmniejszej nawet watpliwosci. Mimo wszystko Johnny spisal jego nazwisko wraz z nazwiskiem pilkarza i kilkoma innymi.
A potem poszedl do szkoly.
Pan Grimm poczekal, az Johnny wyjdzie z cmentarza. Dopiero potem sie pojawil i odprowadzil chlopca ponurym spojrzeniem.
Byl pozny ranek.
Albo bardzo wczesne popoludnie.
Jak kto woli.
W Civic Centre znajdowala sie biblioteka. Tak nowoczesna, ze nie bylo w niej bibliotekarek. Byly asystentki informacyjne. I komputery. Wobbler mial tam oficjalny zakaz wstepu z powodu incydentu, w ktory zamieszane byly: komputer biblioteczny, lacze telefoniczne do odleglej o dziesiec mil bazy lotniczej East Slate, inne lacze telefoniczne do amerykanskiej bazy pod gora Cheyenne i niemalze III wojna swiatowa. Oficjalnym powodem zas bylo zapapranie klawiatury czekolada.
Do przegladarki mikrofilmow nikt mu jednak dostepu nie bronil, a jakby sie uparl, to tez moglby tam sporo rzeczy zapaprac czekolada.
Najwidoczniej obsluga nie zdolala wymyslic lepszego pretekstu.
— A tak w ogole to czego szukamy? — spytal Bigmac.
— Prawie kazdego, kto tu umarl — poinformowal go Johnny. — Jesli znajdziemy kogos slynnego, kto tu zyl, a potem znajdziemy go na cmentarzu, to bedzie wtedy znane miejsce. W Londynie jest slynny cmentarz, bo tam lezy Karol Marks, i nikt go nie zamierza zabudowywac.
— Karol Marks? A czym on zaslynal? — zainteresowal sie Bigmac.
— To ten niemowa, co gral na harfie, ty ignorancie jeden — oburzyl sie Wobbler.
— Sam jestes ignorant — wtracil sie Yo-less. — Tamten to Harpo, Karol to ten z cygarem.
— Koniec wyglupow! — podsumowal Johnny. — Karol Marks wynalazl socjalizm, w filmach wystepowali bracia Marks, jakby jeszcze ktorys nie pamietal. Szukamy w „Blackbury Guardian” gora sto lat wstecz, ale tylko na pierwszych stronach. Jak umiera ktos slawny, to musza o tym napisac na pierwszej stronie. Inaczej nie byl wystarczajaco znany.
— A na ostatniej stronie? — Bigmac byl tego dnia zadny wiedzy.
— Po co ci ostatnie strony? — zdziwil sie Johnny.
— Bo tam zawsze jest sport.
— Nie pomyslalem o tym. Slynny sportowiec tez moze byc. Dobra, zaczynamy…
— Dobra, tylko…
— No, wykrztus, Bigmac — zachecil go Johnny. — Ten Karol Marks… to z czego on wlasciwie jest znany?
— On dowodzil rosyjska rewolucja — odparl z pewna desperacja Johnny.
— Niczym nie dowodzil! — sprzeciwil sie Wobbler. — On tylko napisal ksiazke o tym, ze najwyzszy czas zrobic rewolucje, i opisal jak. Ruski tylko wykonali instrukcje, a dowodzil nimi taki facet, maly, lysy, co to inaczej sie nazywal, a inaczej do niego mowili. A w ogole to ta cala rewolucja nazywa sie pazdziernikowa, a byla w listopadzie.
— Ten facet nazywal sie Uljanow, a mowili mu Lenin — dodal Yo-less. — Zreszta bylo ich dwoch. Drugi byl Stalin.
Читать дальше