— A dlaczego nie? — spytala rzeczowo pani Sylvia Liberty. — W koncu ty nas widzisz i slyszysz.
— A nikt inny nie — dodal pan Vicenti. — Inni nas nie zauwazaja.
— Sprawdzalismy caly dzien — przytaknal Alderman.
— Ani psy, ani ludzie — westchnal Stickers. — Wszyscy tylko gdzies sie spiesza i spiesza.
— Nawet pani Tachyon nas nie widzi — dodal pan Vicenti.
— A przeciez jest szalona, to powinno pomoc — wyjasnil Alderman. — Biedactwo.
— Jak wiec widac, pozostales tylko ty — zakonczyl powaznie William Stickers. — Musisz wiec pojsc i powiedziec wladzom tego miasta, jakkolwiekby sie tam nazywaly, ze my… sie… stad… nie… ruszymy!
— Przeciez ja mam tylko trzynascie lat! Nikt mnie nie bedzie sluchal! Ja nawet nie mam prawa glosu!
— Ale my mamy — odparl Alderman.
— A mamy? — zdziwil sie pan Vicenti.
Zmarli skupili sie wokol niego niczym druzyna baseballowa.
— Przeciez mamy wiecej niz dwadziescia jeden lat? Technicznie rzecz biorac, naturalnie.
— Mamy, ale jestesmy martwi — przypomnial pan Vicenti.
— Teraz mozna glosowac, jak sie ma osiemnascie lat — wtracil sie Johnny.
— Nic dziwnego, ze ludzie nie maja szacunku — oburzyl sie Alderman. — Zawsze mowilem, ze jak sie da prawo glosu kobietom, to potem bedzie coraz gorzej…
Pani Liberty poslala mu miazdzace spojrzenie.
— Poza tym nie mozna uzywac martwych glosow — przypomnial William Stickers. — Bylem kandydatem Solidarnosciowo-Rewolucyjnej Robotniczej Bratniej Partii, to wiem.
— Nic nie wiesz, bo to stary jak swiat sposob na falszowanie wyborow — ostudzil go Alderman. — Nikt nie bedzie wykorzystywal mojego glosu: sam go wykorzystam. I nie ma takiego prawa, ktore mogloby mi tego zabronic.
— Dobrze mowi.
— Sluzylem uczciwie temu miastu ponad piecdziesiat lat i nie widze powodu, dla ktorego mam stracic swoje prawo glosu — dowodzil Alderman. — To, ze jestem martwy, to zaden powod. Mamy w koncu demokracje, tak czy nie?
— Ludowa demokracje — dodal Stickers, ale jakos bez przekonania.
Odpowiedziala mu zreszta cisza.
— No coz… — Johnny byl autentycznie nieszczesliwy. — Zobacze, co sie da zrobic…
— Dobry chlopak — ucieszyl sie Alderman. — I bylibysmy wdzieczni, gdybys pamietal o swiezej prasie.
— Zeby tylko nie bylo tak trudno przewracac stron… — westchnal pan Vicenti.
— Coz, teraz po prostu musimy wiedziec, co sie dzieje — oznajmila pani Liberty. — Gdy tylko czlowiek przestanie uwazac, az strach pomyslec, co ci zywi moga jeszcze przedsiewziac!
— Pomysle o czyms — obiecal Johnny. — Moze… moze lepszym niz gazeta…
— Doskonale — pochwalil go William Stickers. — I powiedz tej calej radzie czy jak im tam, ze…
— Ze nie bedziemy sie temu bezczynnie przygladac! — dodal Alderman.
— Moge sprobowac… tylko watpie, zeby mnie chcieli sluchac…
— A to jeszcze zobaczymy… — rzucil na pozegnanie Alderman i wyplowial do reszty.
Pozostali stopniowo zrobili to samo.
— I co? Poszli sobie? — spytal z nadzieja Wobbler.
— Nie poszli, tylko odeszli — uswiadomil go Yo-less. — Zmarli nie musza chodzic.
— Niewazne. Sa czy ich nie ma? — Wobbler byl zdecydowany uzyskac odpowiedz na najwazniejsze chwilowo pytanie zaraz, natychmiast.
— Byli i juz ich nie ma — poinformowal go Johnny.
— Faktycznie, dziwnie tu jakos bylo — zgodzil sie Bigmac. — Zimno i jakos tak…
— Chodzmy — zaproponowal Johnny. — Musze to wszystko przemyslec… chca, zebym powstrzymal zabudowe cmentarza.
— Jak?
— Tego mi akurat nie powiedzieli — odparl, ruszajac ku bramie.
— Pomozemy ci — obiecal Yo-less.
— Pomozemy?! — Wobblera zatkalo na moment. — Johnny jest w porzadku, ale… no przeciez to okult… twoja matka dostanie szalu.
— Regularnie dostaje szalu, mozna sie przyzwyczaic — uspokoil go Yo-less. — Poza tym pomagamy chrzescijanskim duszom, wiec powinna sie cieszyc. One sa chrzescijanskie, Johnny?
— Mysle, ze jest tez i zydowska czesc cmentarza.
— A to w porzadku — podsumowal Bigmac. — Zydzi i chrzescijanie to to samo.
— No, nie tak do konca — sprostowal Yo-less. — Ale podobne.
— No tak… — Wobbler nie poddawal sie tak latwo. — Ale… oni sa martwi… jak on ich widzi… to tego… no to niech dziala… to znaczy…
— Wszyscy pomagalismy Bigmacowi, jak go poslali na kolegium, prawda? — w tonie Yo-lessa pojawily sie grozne nutki.
— Powiedziales, ze go chca powiesic! — oburzyl sie Wobbler. — Co to za porzadki, zeby mi kumpla wieszali!
— To byla sprawa polityczna — dodal Bigmac.
— Ukradles samochod ministra edukacji, jak przyjechal otworzyc szkole? Ukradles — przypomnial mu Yo-less.
— Nie ukradlem, tylko pozyczylem. Chcialem mu go oddac.
— I z dobrych checi wjechales w sciane? Moglbys mu go oddac chyba na taczce.
— A co, moze to moja wina, ze mial nawalone hamulce?! Moglo mi sie cos stac! — oburzyl sie Bigmac. — Na to nikt nie zwrocil uwagi. W sumie to jego wina, ze zostawial byle gdzie, byle jak zamkniete auto bez hamulcow…
— Trudno wymagac, zeby taki duzy minister sam naprawial sobie hamulce!
— Duzy to on faktycznie byl — zgodzil sie Wobbler. — No to w takim razie wina spoleczenstwa — nie ustepowal Bigmac.
— Zaraz uslyszymy, ze w gruncie rzeczy to zrobiles mu przysluge — wtracil Johnny.
— Mogl sie zabic, jakby szybciej jechal — zauwazyl wyjatkowo przytomnie Bigmac.
— Tak czy owak stalismy murem za toba — podsumowal Yo-less.
— Przed nim wolalbym nie stac — dodal Wobbler z namyslem.
— I za Wobblerem tez stalismy, jak reklamowal w sklepie kasete, twierdzac, ze slyszy wiadomosc od Boga, gdy puszcza Cliffa Richarda od tylu…
— Tez mowiles, ze slyszysz — przypomnial Wobbler. — Mowiles!
— Owszem, ale dopiero jak powiedziales, czego mam sluchac — przyznal Yo-less. — Przedtem to brzmialo mniej wiecej tak, jakby ktos wykrecal osla: ayip-aye-ep-unwerp-ayeep. [1] Wedlug Wobblera bylo to: „Dzieciaki! Lazic do szkoly i uczyc sie, bo nauka to do wiedzy klucz, a jak sie bedzie mialo duzo kluczy, to mozna zostac woznym. I sluchac mi sie rodzicow”.
— I tak nie powinno tego tam byc — upieral sie Wobbler.
— Niech ci bedzie. Nie o to mi teraz chodzi. — Yo-less zaczynal tracic cierpliwosc. — Chodzi mi o to, ze przyjaciolom trzeba pomagac, zgadza sie?… Mile, ze zaden nie zaprzeczyl… Otoz, choc osobiscie uwazam, ze Johnny jest calkowicie niezrownowazony i cierpi na psychosomatyczne zludzenia wizualno-akustyczne, to i tak mu pomoge. I to, ze prywatnie sadze, iz powinni go zamknac w tym oszczednosciowym szpitalu, gdzie klamki sa tylko z jednej strony drzwi i to ubranego w jedno z tych twarzowych bialych wdzianek z przedluzonymi rekawami i guzikami na plecach, nie ma na to zadnego wplywu, poniewaz jestesmy przyjaciolmi.
— Czuje sie wzruszony — poinformowal go Johnny.
— Ja mysle — odpalil Wobbler — ale to juz twoje zmartwienie.
* * *
Matki nie bylo, bo miala nadgodziny, a dziadek ogladal telewizje. Konkretnie „Smiechu warte”.
— Dziadku?
— Tak?
— Jak slynny byl William Stickers?
— Bardzo slynny — odparl dziadek, nie odrywajac wzroku od ekranu.
— Ale w encyklopedii go nie ma.
— Bo go pewnie przez zazdrosc nie umiescili. Byl slynny, mowie ci… zobacz, tego… zeby rowerem do jeziora wjechac!
Johnny umilkl, zajety tomem L-MIN. Sprawa z encyklopedia byla o tyle ulatwiona, ze byl jej jedynym uzytkownikiem. Dziadek byl szczesliwym posiadaczem wielotomowej edycji wydanej gdzies tak w polowie lat piecdziesiatych, poniewaz mniej wiecej wtedy napadlo go, by zdobyc wyksztalcenie. Kupil wiec na wyprzedazy najwieksza, jaka byla. Potem mania mu przeszla i nawet nie otworzyl zadnego tomu, ale porzadny regal dla calosci zbudowal. W koncu dziadek doszedl do przekonania, ze z ksiazkami to tak jak z radioaktywnoscia: gdy sie zgromadzi wystarczajaca ich liczbe, to wiedza sama wycieknie, jak promieniowanie.
Читать дальше