– To zapewne nie ma żadnego związku.
Charlaine zmarszczyła brwi.
– Wymienił pan to nazwisko zupełnie przypadkowo?
– Za wcześnie o tym mówić – odparł policjant i spróbował zmienić temat. – Chciałem również pani podziękować.
– Za co?
– Za rozmowę z panem Sykesem.
– Nie powiedział mi wiele.
– Powiedział, że Wu posłużył się nazwiskiem Al Singer.
– I co z tego?
– Nasz ekspert komputerowy znalazł to nazwisko w komputerze Sykesa. Uważamy, że Wu posługiwał się pseudonimem Al Singer, korzystając z sieciowych witryn towarzyskich. W ten sposób poznał Freddy'ego Sykesa.
– Używał pseudonimu Al Singer?
– Tak.
– A więc to była strona dla gejów?
– Raczej biseksualistów.
Charlaine pokręciła głową i o mało nie parsknęła śmiechem.
Czyż to nie piękne? Spojrzała na Perlmuttera, spodziewając się rozbawienia. Miał kamienną twarz. Oboje znów popatrzyli na Mike'a. Poruszył się. Otworzył oczy i uśmiechnął się do niej.
Charlaine odpowiedziała uśmiechem i dotknęła dłonią jego czoła. Zamknął oczy i znów zapadł w sen.
– Kapitanie Perlmutter?
– Tak?
– Proszę, niech pan już idzie.
Czekając na przybycie Carla Vespy, Grace zaczęła porządkować sypialnię. Jack naprawdę był wspaniałym mężem i ojcem. Mądry, zabawny, kochający, czuły i oddany. Żeby zrównoważyć te zalety, Bóg obdarzył go zdolnościami organizacyjnymi rośliny. Krótko mówiąc, Jack był bałaganiarzem. Karcenie go za to, co Grace próbowała robić, nic nie dawało. Więc przestała. Jeśli szczęśliwy związek opiera się na kompromisie, ten wydawał jej się łatwy do przyjęcia.
Już dawno zrezygnowała z prób nakłonienia Jacka, żeby uprzątnął stertę gazet leżących przy jego łóżku. Mokrego ręcznika, którym wycierał się po prysznicu, nigdy nie odnosił do łazienki. Żadna część jego garderoby nie miała stałego miejsca. Teraz też bawełniany podkoszulek wystawał spod pokrywy niedomkniętego kosza, zwisając smętnie, jakby zastrzelono go podczas próby ucieczki.
Grace patrzyła przez chwilę na podkoszulek. Był zielony, z napisem FUBU na przodzie i kiedyś mógł być modny. Jack kupił go za sześć dziewięćdziesiąt dziewięć w TJ Maxx, sklepie z przecenionymi ciuchami, będącym mekką dla hipisów. Do tego parę za szerokich spodni. Stojąc przed lustrem, zaczął przybierać różne dziwaczne pozy.
– Co robisz? – zainteresowała się Grace.
– To gangsta. Kumasz?
– Kumam, że powinnam ci kupić jakiś środek przeciwskurczowy.
– Olać – rzucił. – Luz.
– No właśnie. Trzeba zawieźć Emmę do Christiny.
– Mowa. Kit. Odjazd.
– Dalej, ruszaj. Natychmiast.
Grace schowała podkoszulek. Zawsze krytycznie spoglądała na przedstawicieli płci męskiej. Ostrożnie lokowała uczucia.
Ukrywała je. Nigdy, nawet teraz, nie wierzyła w miłość od pierwszego spojrzenia, ale kiedy poznała Jacka, natychmiast poczuła to przyciąganie, ten niepokój, i choćby nie wiadomo jak bardzo chciała zaprzeczać, cichy głosik od razu powiedział jej, że właśnie tego mężczyznę chce poślubić.
Cram był w kuchni z Emmą i Maxem. Emma przestała histeryzować. Doszła do siebie tak, jak to tylko potrafią dzieci – szybko i niemal bez efektów ubocznych. Wszyscy, włącznie z Cramem, jedli paluszki rybne, ignorując talerz z groszkiem. Emma czytała Cramowi swój wiersz. Cram był wspaniałym słuchaczem. Jego śmiech nie tylko wypełniał kuchnię, ale zdawał się wstrząsać szybami w oknach. Słysząc go, człowiek musiał się uśmiechnąć lub skulić ze strachu.
Do przybycia Carla Vespy zostało jeszcze trochę czasu. Nie chciała rozmyślać o Geri Duncan, jej śmierci, ciąży ani o tym, jak patrzyła na Jacka na tym przeklętym zdjęciu. Scott Duncan pytał ją, czego właściwie chce. Powiedziała, że odzyskać męża. Wciąż tego chciała. Może jednak, po tym wszystkim, co zaszło, chciała też poznać prawdę.
Z tą myślą Grace zeszła na dół i włączyła komputer. Wywołała Google'a i wprowadziła ciąg znaków „Jack Lawson”.
Tysiąc dwieście trafień. Za dużo, żeby coś z tego wyłowić.
Spróbowała „Shane Alworth”. Hm, nic. Ciekawe. Grace spróbowała znaleźć Sheilę Lambert. Dane o koszykarce noszącej takie samo nazwisko. Nic istotnego. Potem zaczęła wypróbowywać różne kombinacje.
Jack Lawson, Shane Alworth, Sheila Lambert i Gen Duncan.
Te cztery osoby znalazły się razem na zdjęciu. Musiały być w jakiś sposób ze sobą powiązane. Próbowała różnych zestawień. Same imiona lub nazwiska. Nic ciekawego. Przeglądała dwieście dwadzieścia siedem bezużytecznych informacji o zestawieniu „Lawson” i „Alworth”, gdy zadzwonił telefon.
Grace spojrzała na wyświetlacz i zobaczyła, że to Cora.
Podniosła słuchawkę.
– Cześć.
– Cześć.
– Przepraszam – powiedziała Grace.
– Nie przejmuj się. Wiedźma.
Grace uśmiechnęła się, wciąż przesuwając strzałkę kursora.
Wyszukane informacje były bezużyteczne.
– Nadal chcesz, żebym ci pomagała? – zapytała Cora.
– Taak, chyba tak.
– Co za entuzjazm. Uwielbiam to. W porządku, mów.
Grace sporo zatrzymała dla siebie. Ufała Corze, ale nie chciała się od niej zbytnio uzależniać. Tak, to bez sensu. No bo tak: gdyby Grace groziło jakieś niebezpieczeństwo, natychmiast zadzwoniłaby do Cory. Natomiast gdyby coś groziło jej dzieciom… no cóż, zastanawiałaby się. Najstraszniejsze było to, że zapewne ufała Corze jak nikomu innemu na świecie, co oznaczało, że jeszcze nigdy w życiu nie czuła się tak osamotniona.
– A więc przepuszczasz nazwiska przez wyszukiwarkę? spytała Cora.
– Tak.
– Znalazłaś już coś?
– Nic. – I natychmiast dodała: – Zaczekaj chwilkę.
– Co się stało?
Teraz jednak, niezależnie od tego, w jakim stopniu mogła jej zaufać, Grace zaczęła się zastanawiać, czy jest sens mówić Corze więcej, niż powinna wiedzieć.
– Muszę kończyć. Zadzwonię do ciebie.
– W porządku. Wiedźma.
Grace rozłączyła się i spojrzała, na ekran. Serce podeszło jej do gardła i zaczęło szybciej bić. Wypróbowała prawie wszystkie kombinacje imion i nazwisk, zanim przypomniała sobie znajomego artystę, który nazywał się Marlon Cobum. Zawsze narzekał, że ludzie przekręcają jego nazwisko. Zamiast Marlon mówili Marlin, Marlan lub Marlen, a Cobuma zmieniali w Cobena lub Corbuma. Grace doszła do wniosku, że powinna spróbować.
Przy czwartej z kolei próbie wprowadziła Lawsona i Alwortha, pisanego przez dwa „l”.
Uzyskała trzysta trafień, gdyż oba te nazwiska były dość pospolite, i już czwarta notatka rzuciła jej się w oczy. Grace najpierw spojrzała na pierwszą linijkę tekstu.
Crazy Davey's Blog
Grace miała wrażenie, że blog to rodzaj powszechnie dostępnego pamiętnika. Ludzie zapisują w ten sposób swoje myśli.
Inni ludzie, z jakichś niewiadomych powodów, lubią to czytać. Kiedyś pamiętnik był czymś osobistym. Teraz stał się środkiem przekazu, mającym dotrzeć do mas.
Fragment tekstu pod linkiem brzmiał następująco:
…John Lawson na klawiszowych, a Sean Alworth zasuwał na gitarze…
Jack naprawdę miał na imię John. A Sean brzmi podobnie jak Shane. Grace kliknęła na ten link. Piekielnie długa strona.
Grace wróciła do wyników i kliknęła cache. Kiedy ponownie wywołała wyniki, słowa Lawson i Alworth były podświetlone.
Przewinęła tekst i znalazła zapis sprzed dwóch lat:
26 kwietnia Cześć, banda! Spędziliśmy z Teresą weekend w Vermont.
Читать дальше