Harlan Coben
Jeden fałszywy ruch
One False Move
Z angielskiego przełożył: Andrzej Grabowski
Pamięci moich Rodziców,
Corky i Carla Cobenów,
oraz na cześć ich wnuków,
Charlotte, Aleksandra, Benjamina i Gabrielle
Tą książkę napisałem samodzielnie. Nikt mi w tym nie pomógł. Jeśli jednak znalazły się w niej jakieś błędy, to – nawiązując do głęboko zakorzenionej amerykańskiej tradycji zrzucania winy na innych – podziękowania za nie zechcą przyjąć następujący cudowni ludzie: Aaron Priest, Lisa Erbach Vance i wszyscy z Agencji Literackiej Aarona Priesta; Carole Baron, Leslie Schnur, Jacob Hoye, Heather Mongelli i wszyscy z Wydawnictwa Dell; Maureen Coyle z drużyny New York Liberty; Karen Ross, patolog z Instytutu Medycyny Sądowej w Dallas; Peter Roisman z Advantage International; sierżant Jay Vanderbeck z policji w LMngston; detektyw porucznik Keith Killion z policji w Ridgewood; Maggie Griffin, James Bradbeer, Chip Hinshaw i oczywiście Dave Bolt. Powtórzę: wszelkie błędy – rzeczowe i inne – to całkowita zasługa wyżej wymienionych. Autor jest bez winy.
15 września
Cmentarz sąsiadował z podwórzem szkoły.
Myron trącił czubkiem rockporta piach. Płyty jeszcze nie było, tylko metalowy pręt i przywiązana do niego zwykła kartotekowa karta z imieniem i nazwiskiem. Pokręcił głową. Stał tu niczym sztampowa postać z kiepskiego serialu telewizyjnego. Scena ta powinna wyglądać inaczej: zatopiony w smutku, stałby ze zwieszoną głową, nie zwracając uwagi na ulewę siekącą go w plecy, a jedna z błyszczących mu w oczach łez ściekałaby po policzku, mieszając się z deszczem. W tym momencie włączyłaby się nastrojowa muzyka, kamera odsunęła od jego twarzy i wolno, bardzo wolno się cofając, ukazałaby jego zgarbione ramiona, strugi wody, inne groby i nikogo w polu widzenia. Potem zaś, wciąż się cofając, wyłowiłaby jego wiernego druha, Wina, który z szacunku dla bólu przyjaciela trzymałby się dyskretnie z boku. W tym miejscu obraz zastygłby, na ekranie rozbłysło duże żółte nazwisko producenta i po małej zwłoce, tuż przed reklamami, zachęcono by widzów do obejrzenia migawek z przyszłotygodniowego odcinka.
Na taką scenę nie było jednak szans. Słońce świeciło jak w dniu stworzenia, niebo lśniło, jakby świeżo wyszło spod pędzla malarza, Win siedział w swoim biurze, a on sam nie płakał.
Co więc tutaj robił?
Czekał na mordercę. Był pewien, że wkrótce się zjawi.
Szukając sensu w cmentarnym krajobrazie, dostrzegał w nim samą sztampę. Od pogrzebu minęły dwa tygodnie. Spod ziemi zdążyły już wystrzelić pędy chwastów i mleczy. Czekał, aż wewnętrzny głos palnie wyświechtaną mówkę, że chwasty i mlecze są oznaką wiecznie odradzającego się życia, ale tym razem ów głos litościwie milczał. Myron z chęcią dopatrzyłby się ironii w tym, że na tchnące niewinnością szkolne podwórze – z wyblakłymi śladami kredy na czarnym asfalcie, trójkołowymi kolorowymi rowerkami, lekko zardzewiałymi łańcuchami huśtawek – pada cień grobów, niemych strażników, którzy zdają się obserwować dzieci i przyzywać je do siebie. Lecz o ironii nie mogło być mowy. Na szkolnych podwórzach nie kwitła niewinność. Panoszyli się za to brutale, pączkujące psychozy, czyhający na okazję socjopaci i dzieciaki przepojone nienawiścią już w łonach matek.
„Wystarczy tego abstrakcyjnego młócenia słomy” – pomyślał.
Poniekąd zdawał sobie sprawę, że ów wewnętrzny dialog służy odwróceniu uwagi, że jest filozoficznym wybiegiem, chroniącym jego kruchy, napięty umysł przed trzaśnięciem jak sucha gałązka. Jakże pragnął się poddać, ugiąć, paść na ziemię, drzeć ją gołymi rękami, prosić o przebaczenie i błagać najwyższą moc, żeby dała mu jeszcze jedną szansę!
Ale o tym również nie mogło być mowy.
Za plecami usłyszał kroki. Zamknął oczy. Tak jak oczekiwał, kroki się zbliżyły. Nie odwrócił się, gdy ucichły.
– Zabiłeś ją – powiedział.
– Tak.
W brzuchu stajała mu bryła lodu.
– Ulżyło ci? – spytał.
– Rzecz w tym, Myron, czy ulżyło tobie – odparł zabójca, pieszcząc jego kark głosem jak zimna, bezkrwista ręka.
30 sierpnia
– Nie jestem niańką. Jestem menedżerem – wybąkał Myron, garbiąc się w ramionach.
– Naśladujesz Belę Lugosiego? – spytał z bolesnym grymasem Norm Zuckerman.
Człowieka słonia.
– Aj, nieładnie. Kto mówi o niańczeniu? Czy ja powiedziałem „niańka”, czy ja powiedziałem „niańczenie”? Czy ja powiedziałem „mamka”, „piastunka”, „opiekunka do dziecka” albo choćby, na ten przykład, „dziecko”…
Myron podniósł rękę.
– Zrozumiałem, Norm.
Siedzieli pod koszem w Madison Sąuare Garden na drewnianych krzesłach o płóciennych oparciach, na których widnieją nazwiska gwiazd filmowych. Krzesła ustawiono tak wysoko, że siatka kosza niemal muskała Myronowi włosy. Na boisku trwały zdjęcia. Pełno było reflektorów z blendami, wysokich, chudych kobiet-dzieci, trójnogów i zaganianych, krzątających się osób. Myron czekał, aż ktoś weźmie go omyłkowo za modela. Nadaremnie.
– Musisz mi pomóc. Tej młodej kobiecie może coś grozić – rzekł Norm.
Dobijający siedemdziesiątki Zuckerman, dyrektor naczelny Zoomu, wielkiego koncernu odzieży sportowej, miał więcej pieniędzy niż Donald Trump, ale wyglądał jak bitnik, któremu odbiło na haju. Fala retro wzbiera, wyjaśnił wcześniej. Zabrał się z nią, odziewając się w psychodeliczne poncho, wojskowe spodnie polowe, paciorki i kolczyki z pacyfami. Obłęd, bracie! W jego szpakowatej zmierzwionej brodzie mogłyby się zalęgnąć larwy, a na głowie miał świeży ondul jak statysta z filmowego obciachu Godspell .
– Che Guevara żyje i nosi trwałą!
– Ty nie mnie potrzebujesz. Ty potrzebujesz ochroniarza – odparł Myron.
Norm zbył to machnięciem ręki.
– Odpada.
– Dlaczego?
– Ona na to nie pójdzie, Myron. Co wiesz o Brendzie Slaughter?
– Nie za dużo.
– Co znaczy, nie za dużo? – zdziwił się Norm.
– Którego z tych słów nie rozumiesz?
– Daj spokój, Myron, byłeś koszykarzem.
– I co?
– To, że Brenda Slaughter jest zapewne najlepszą koszykarką wszech czasów. Pionierką w swojej dyscyplinie, a do tego, co się będę szczypał, wabikiem mojej nowej ligi.
– To wiem.
– No, to wiedz również, że się o nią martwię. Gdyby coś jej się stało, całą ligę ZKZ, Związku Koszykarek Zawodowych, w którą sporo włożyłem, przyjdzie spuścić z wodą.
– Jeśli ze względów humanitarnych, to proszę bardzo.
– Owszem, jestem chciwą świnią kapitalistyczną. Ale ty, przyjacielu, jesteś menedżerem sportowym. Należysz do gatunku najbardziej pazernych, podłych, odrażających kreatur kapitalistycznych, jakie nosi ziemia.
Myron skrzywił się.
– Podlizuj mi się dalej – wtrącił. – Poskutkuje.
– Daj dokończyć. Owszem, jesteś menedżerem. Ale świetnym. Właściwie najlepszym. Ty i ta hiszpańska siksa dbacie o swoich klientów, że lepiej nie można. Bardziej, niż na to zasługują. Każda pertraktacja z tobą to istny gwałt. Bóg świadkiem, jesteś nie do pobicia. Wpadasz do mojego biura, zdzierasz ze mnie ubranie i wyprawiasz ze mną, co chcesz.
Читать дальше