Siedziała i milczała.
– Wszystko układa się w logiczną całość, pani Lawson. Mąż pani opuszcza dom. Pani natychmiast do niego dzwoni. On nie odpowiada. Wiemy, że mniej więcej pół godziny później jest już w Nowym Jorku. Gdyby ktoś go napadł, albo gdyby miał jakiś wypadek, no cóż… W tak krótkim czasie nikt me zdołałby go porwać i wykorzystać jego karty EZ. Rozumie pani, co chcę powiedzieć?
Grace napotkała jego spojrzenie.
– Że jestem histeryczką, od której uciekł mąż.
– Wcale tego nie powiedziałem. Po prostu… cóż, na tym etapie nie możemy dalej zajmować się tą sprawą. Chyba że…
Nachylił się do niej. – Pani Lawson, czy nie przypomina pani sobie jeszcze czegoś, co mogłoby nam pomóc?
Grace starała się, nie wiercić na krześle. Obejrzała się. Funkcjonariusz Daley wciąż stał przy drzwiach. W torebce miała kopię tego dziwnego zdjęcia. Pomyślała o Koziej Bródce i zamkniętym Photomacie. Czas im o tym powiedzieć. Prawdę mówiąc, powinna była powiedzieć o tym Daleyowi, kiedy przyjechał do jej domu.
– Nie wiem, czy to istotne… – zaczęła, sięgając do torebki.
Wyjęła kopię zdjęcia i podała ją Perlmutterowi. Ten wyjął okulary do czytania, przetarł je połą koszuli i umieścił na nosie. Daley obszedł go i spojrzał mu przez ramię. Grace opowiedziała im, jak znalazła tę fotografię między innymi zdjęciami. Patrzyli na nią tak, jakby wyjęła brzytwę i zaczęła golić sobie głowę.
Kiedy Grace zamilkła, kapitan Perlmutter wskazał na zdjęcie i zapytał:
– Jest pani pewna, że to pani mąż?
– Tak sądzę.
– Ale nie jest pani pewna?
– Jestem pewna.
Kiwnął głową tak, jak robią to ludzie uważający, że mają do czynienia z wariatem.
– A inne osoby na tym zdjęciu? Ta młoda kobieta, której ktoś przekreślił twarz?
– Nie znam ich.
– A pani mąż? Powiedział, że to nie on, tak?
– Tak.
– Zatem jeśli to nie on, zdjęcie nie ma żadnego znaczenia. Natomiast jeśli to on… – Perlmutter zdjął okulary. – Oznaczałoby to, że panią okłamał. Zgadza się, pani Lawson?
Zadzwonił jej telefon komórkowy. Grace pospiesznie go wyciągnęła i spojrzała na numer dzwoniącego.
To był Jack.
Grace zastygła na moment. Miała ochotę przeprosić i wyjść, ale Perlmutter i Daley bacznie się jej przyglądali. Nie mogła tego zrobić. Nacisnęła guzik i przyłożyła telefon do ucha.
– Jack?
– Hej.
Słysząc jego głos, powinna poczuć ulgę. Nie poczuła. Jack powiedział:
– Próbowałem dzwonić do domu. Gdzie jesteś?
– Gdzie ja jestem?
– Posłuchaj, me mogę długo rozmawiać. Przepraszam, że wyszedłem bez pożegnania. Mówił z udawaną swobodą.
– Potrzebuję kilku dni – powiedział.
– O czym ty mówisz?
– Gdzie jesteś, Grace?
– Na posterunku policji.
– Zawiadomiłaś policję?
Napotkała spojrzenie Perlmuttera. Poruszył palcami, jakby ją zachęcał. Proszę mi oddać telefon, szanowna pani. Ja to załatwię.
– Posłuchaj, Grace, po prostu daj mi kilka dni. Ja… – Jack zamilkł. A potem powiedział coś, co jeszcze bardziej ją przeraziło. – Potrzebuję trochę przestrzeni.
– Przestrzeni – powtórzyła.
– Tak. Trochę przestrzeni. To wszystko. Proszę, powiedzieć policji, że mi przykro. Muszę już kończyć. W porządku. Niedługo wrócę.
– Jack?
Nie odpowiedział.
– Kocham cię – powiedziała Grace. Jednak w słuchawce panowała głucha cisza.
Przestrzeń. Jack powiedział, że potrzebuje trochę przestrzeni. I to zupełnie nie pasowało do reszty jego wypowiedzi. Nie w tym rzecz, że „potrzeba przestrzeni” to jedno z tych kulawych, chwytliwych, modnych słów nowomowy, które są gorzej niż bezsensowne, po prostu idiotyczne. „Potrzebuję przestrzeni” to po prostu bełkotliwy eufemizm na „muszę się stąd wynieść”. Już samo to stanowiłoby pewien ślad, ale to stwierdzenie miało również inny, głębszy podtekst.
Grace wróciła do domu. Przeprosiła Perlmuttera i Daleya. Obaj spoglądali na nią ze współczuciem i powiedzieli, że to należy do ich obowiązków. Powiedzieli, że im przykro. Grace poważnie skinęła głową i ruszyła do drzwi.
Z tej rozmowy telefonicznej dowiedziała się czegoś bardzo ważnego.
Jack ma kłopoty.
Nie przesadziła. Jego zniknięcie nie było ucieczką od niej czy od obowiązków. Ani skutkiem wypadku. Nie było oczekiwane ani zaplanowane. Przyniosła zdjęcie z laboratorium. Jack zobaczył je i uciekł.
A teraz groziło mu jakieś niebezpieczeństwo.
Nie mogła tego wyjaśnić policji. Po pierwsze nie uwierzyliby jej. Uznaliby, że jest wariatką albo pierwszą naiwną. Może nie Powiedzieliby jej tego prosto w oczy. Może pocieszaliby ją, co byłoby tylko irytującą stratą czasu. Byli przekonani, że Jack uciekł od niej, zanim jeszcze zadzwonił. Jej wyjaśnienia nie skłoniłyby ich do zmiany nastawienia.
Może to i lepiej.
Grace usiłowała czytać między wierszami. Jack martwił się rym, że zawiadomiła policję. To oczywiste. Kiedy powiedziała, że siedzi na posterunku policji, w jego głosie usłyszała szczery żal. Nie udawany.
Przestrzeń.
To najważniejsza wskazówka. Gdyby po prostu powiedział jej, że wyjeżdża na kilka dni, żeby wypuścić parę, albo ucieka ze striptizerką poznaną w Satin Dolls, w porządku, może by mu nie uwierzyła, ale takie wyjaśnienie mieściłoby się w granicach prawdopodobieństwa. Tylko że Jack tego nie zrobił. Podał dokładną przyczynę swojego zniknięcia. Nawet powtórzył to wyjaśnienie.
Potrzebował przestrzeni.
Małżeński szyfr. Każda para jakiś ma. Przeważnie głupi. Na przykład w filmie Billy'ego Crystala Mr Saturday Night grany przez Crystala komik – Grace nie przypominała sobie jego nazwiska i ledwie pamiętała ten film – zwrócił się do staruszka w niedopasowanym tupeciku z pytaniem: „Czy to tupecik? No, kto jak kto, ale ja nigdy bym nie powiedział”. Ilekroć ona lub Jack zobaczyli kogoś, kto mógł nosić perukę, mówili do siebie: „kto jak kto”, po czym to drugie przytakiwało lub nie. Z czasem Grace i Jack zaczęli używać powiedzenia „kto jak kto” na widok innych śladów poprawiania urody – skorygowanych nosów, sztucznych biustów i tym podobnych rzeczy.
Stwierdzenie „potrzebuję przestrzeni” miało nieco inny rodowód.
Chociaż minęło już sporo czasu, Grace mimo woli zaczerwieniła się na samo wspomnienie. Seks z Jackiem zawsze był udany, ale jak w każdym długotrwałym związku zdarzały się okresy ożywienia i przerwy. To zdarzyło się przed dwoma laty, podczas jednego z tych… hm, ożywień. W okresie wzmożonej seksualnej kreatywności, jeśli wolicie. Ściśle mówiąc, publicznej kreatywności.
Szybki numerek w przebieralni pewnego eleganckiego salonu kosmetycznego. Ukradkowe manipulacje w prywatnej loży podczas spektaklu na Broadwayu. To wydarzyło się w czasie szczególnie śmiałego eksperymentu w czerwonej i podobnej do angielskich budce telefonicznej przy spokojnej uliczce w Allendale, w stanie New Jersey. Jack nagle wysapał:
– Potrzebuję przestrzeni!
Grace spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Przepraszam?
– Dosłownie. Cofnij się! Słuchawka telefoniczna wbija mi się w kark!
Oboje parsknęli śmiechem. Teraz Grace zamknęła oczy i na jej wargach pojawił się nikły uśmiech. „Potrzebuję przestrzeni” od tej pory weszło na stałe do ich prywatnego języka. Jack nie użyłby tego zwrotu przypadkowo. Przekazał jej wiadomość, ostrzeżenie, dał jej znać, że mówi co innego, niż myśli.
Читать дальше