Jako ostatnia z karocy z wielkim trudem wydostała się zapomniana przez wszystkich królowa Weronika. Z pogardą odtrąciwszy rękę pierwszego ministra zaplątała się w fałdach sukni i prawie upadła. Rycerz, który we właściwej chwili podtrzymał ją za łokieć, obdarowany został ciepłym i wiele obiecującym uśmiechem.
Królową doprowadzono i posadzono na bogato zdobionym krześle koło tronu, ministrowie i ochrona zajęli flanki, naród wyczekująco zagapił się na potęgi tego świata, a mopsik wskoczył na ręce królowej i dumnie uniósł paskudny pyszczek.
– Moi wierni poddani! – zaczął król, podnosząc rękę.
„Wierni poddani” ucichli, z uwielbieniem patrząc na woreczek leżący koło prawej ręki monarchy.
– W ten piękny dzień – kontynuował Naum – zebraliśmy się tutaj, by wynagrodzić zasługi najdzielniejszego z dzielnych, żywiąc wielką nadzieję, iż dowiedzie on swych umiejętności w uczciwym pojedynku łuczniczym.
Król zrobił pauzę, w czasie której skarbnik z szacunkiem i ukłonem włożył w wyciągniętą na oślep rękę długi pakunek.
– Nagrodą w turnieju będzie… – król efektownie zerwał z pakunku skórzaną płachtę -…miecz wielkiego bohatera wszystkich czasów i narodów, sławionego w legendach i balladach rycerza, Uliona Smokobójcy!
Tłum wybuchł gwałtownym aplauzem, chociaż miecz ewidentnie najlepsze czasy miał już dawno za sobą – wyszczerbione tępe ostrze było na wskroś przerdzewiałe, rękojeść ze skóry smoka solidnie poobcierana i tylko kamień w głowni nadal palił się równym, szlachetnym, niebieskim blaskiem.
Uczciwie mówiąc, Naum mógł wyciągnąć z zakamarków swojego skarbca znacznie lepszą nagrodę.
Spojrzałam na Lena, by powiedzieć parę złośliwych słów na temat tego kawałka złomu, ale urwałam w pół słowa. W oczach wampira gorzały zachłanne płomienie, a on sam wychylił się do przodu, pożerając miecz wzrokiem.
– Len! – pociągnęłam go za rękaw. – Hej, ocknij się
– Hę? – Wampir obejrzał się, obrzucił mnie niewidzącym spojrzeniem i znowu zapatrzył się na miecz. – Później…
– Co to znaczy, później? – oburzyłam się. – Znowu masz nadzieję, że zapomnę?
Nawet jeżeli zamierzał odpowiedzieć, w co poważnie wątpiłam, to i tak bym go nie usłyszała – na placu podniósł się taki raban, że przestraszone gołębie uciekły z ogrodzenia i zniknęły wysoko w niebiosach. Przed królewskim tronem wybuchła bójka – Naum w końcu rozwiązał wyczekiwany mieszek, który okazał się zawierać drobne srebrniki i teraz monarcha leniwie, z odcieniem pogardy, rzucał monetki pod nogi tłumu.
Gdy mieszek (bardzo szybko) opustoszał, Naum królewskim gestem machnął koronkową chusteczką i natychmiast ryknęły trąbki, ogłaszając początek turnieju.
Zasady były wyjątkowo proste. Łuczników po jednym wywoływano do linii, gdzie mieli oddać trzy strzały próbne (punktów nie liczono), a potem strzelali na poważnie i zwalniali miejsce kolejnemu pretendentowi. Pierwszy chybiony strzał stawał się ostatnim – łucznik odpadał z turnieju. Po każdej rundzie tarczę cofano o pięć kroków, czyniąc zadanie zawodników trudniejszym.
Ku mojemu zachwytowi nie udało mi się zrobić z siebie pośmiewiska już na rozgrzewce. Poczułam przypływ odwagi i ruszyłam do boju o nagrodę. W pierwszych pięciu podejściach zdobyłam szesnaście punktów na pięćdziesiąt możliwych i poczułam zasłużoną dumę. Z prawie dwustu towarzyszących mi rywali zostało nie więcej jak czterdziestu. Miałam szczęście pijanego. Strzały nierówno trafiały w kolorową tarczę, ani razu nie zbliżając się do środka bardziej niż na czwórkę. Najtrudniejszym zadaniem w strzelaniu z potężnego sportowego łuku okazało się naciągnięcie cięciwy. Widzowie umierali ze śmiechu, patrząc jak kucam i zaciskam łuk między kolanami, po czym naciągam jęczącą cięciwę wszelkimi możliwymi sposobami. Wypuszczona przeze mnie strzała osiągała niemożliwą z naukowego punktu widzenia zygzakową trajektorię. Czasami wydawało się nawet, że odwraca się i wraca jak bumerang. Dyżurujący przy tarczy chłopak na mój widok padał na ziemię i zasłaniał głowę rękoma. Mój łuk i kołczan kilkakrotnie sprawdzono, a potem sprawdzono jeszcze parę razy, ale wynik był cały czas ten sam – strzała niezmiennie znajdowała tarczę i trafiała w nią pod najdzikszymi kątami.
Wal pokazał, na co go stać – czterdzieści dziewięć punktów. Pozostali plasowali się bezpośrednio za nim – 48,47,45. Prowadził Len – raz za razem pakując strzałę dokładnie w środek tarczy, uzbierał pięćdziesiąt punktów. Każde jego wyjście wywoływało entuzjastyczny aplauz. Dziewczynki, dziewczyny, kobiety, staruchy i starożytne ruiny słały wampirowi całusy i zarzucały go bukietami późnych astrów i wyciągniętymi z warkoczy wstążkami.
Uległam powszechnemu szaleństwu i rzuciłam w Lena ogryzkiem pasztecika, który trafił akurat do środka trąbki. Policzki herolda nabrały intensywnie buraczanego koloru, grudka wyskoczyła, świsnęła wyjedzonym nadzieniem i rozplasnęła się na czole mistrza, który siedział na trybunach w składzie komisji sędziowskiej. Stary mag odwrócił się, złapał moje przestraszone spojrzenie i groźnie potrząsnął palcem wskazującym.
Len zacisnął wargi, powstrzymując uśmiech. Podrzucił łuk, płynnie naciągnął cięciwę i prawie bez celowania wypuścił strzałę. Ta poleciała pięknie i powoli, jak łabędź. Trafiła prosto w sam środek dziesiątki i nawet z bliska nie dałoby rady wsadzić jej dokładniej.
Zgodnie z oczekiwaniami odsiew zaczął się już w pierwszej rundzie. Po niej szeregi zawodników stopniały o dwie trzecie – wielu uczestników, tak samo jak ja, zapisało się do turnieju tylko dla hecy.
Ale w okolicach ósmej rundy okazało się, że i „najdzielniejsi z dzielnych” z jakiegoś powodu nie palą się do zostania szczęśliwymi posiadaczami nagrody. Nie to, żebym ich nie rozumiała – zdobycz była taka sobie, ale z drugiej strony zwycięstwo dla sławy również warte było tego, by o nie powalczyć. A tu… uczestnicy wylatywali jeden za drugim. Odprowadzano ich złośliwymi śmieszkami i ironicznymi okrzykami, które zmieniły się w oburzony gwizd, gdy uznany mistrz, elf Lerien, ze zdumiewającą celnością nadział na strzałę kompletnie postronny liść klonu krążący dobry łokieć nad tarczą.
– Ślepota! – rozczarowany tłum zawył tysiącem zwierzęcych gardeł. – Lewus! Zezowaty krasnal!
– Że niby kto tu jest zezowaty?! – W tym miejscu usłyszeliśmy wściekły ryk co najmniej tuzina krasnoludzkich gardeł należących do właścicieli dosyć imponujących toporów bojowych.
Nikt nigdy nie widział krasnoluda łucznika, ale mały ludek był twardo przekonany, że celność w strzelaniu należy do ich ukrytych zalet.
Elf obojętnie i nie okazując zmartwienia oddał łuk, podniósł ręce na znak porażki i z charakterystyczną dla jego rasy zwinnością zgubił się w tłumie. Herold wydobył z trąbki niski jękliwy dźwięk, przeczyścił gardło i spróbował przekrzyczeć dziki tłum.
– Z igrzysk bezsławnie odpada elf Lerien, zwany Podgajnym!
– Herold kalosz! – z tylnych rzędów doleciał załamujący się chłopięcy głos.
– Kaaalosz! – z zachwytem podchwycił tłum.
Herold przyłożył trąbką dwójce natrętnych amatorów obuwia, którzy wzięli chłopięce słowa poważnie.
– Precz mi stąd! Wzywam do linii…
Do przodu wyszła kolejna uczestniczka. Była to walkiria około trzydziestki, wysoka i ogorzała, z intensywnie błękitnymi oczami i długim piaskowym warkoczem. Jej ładną twarz nieco szpeciły wystające kości policzkowe otoczone węzłami mięśni. Całe ubranie składało się z trzech albo czterech nabijanych ćwiekami rzemieni, tu szerszych, a tam trochę węższych, ale nadal i cały czas rzemieni. Obnażone części ciała, czyli praktycznie wszystkie, były jednym kłębkiem mięśni, które przetaczały się pod skórą jak morskie fale.
Читать дальше