– Bojowego to nie – przyznałam uczciwie. – Ale to nic, będzie nawet ciekawiej. Zobaczymy, co powie Len, gdy znajdę się po przeciwnej stronie.
– A, w takim razie jestem w drużynie. – Troll poweselał. – Jakby co, to mnie osłaniaj. A w ogóle powinnaś być z nim ostrożniejsza. To nie człowiek.
– Wiem.
– Nie wiesz. Foczka, uwierz mi, kto jak kto, ale ja się na wampirach znam. Len to maszyna zniszczenia, doskonała i bezlitosna. Widziałem tego wampirzynę w akcji, nieźle go wyuczono – tak samo dobrze walczy obiema rękami, z miejsca strzela z łuku i kuszy, potrafi kantem dłoni przeciąć zahartowany miecz i gołą ręką wydrzeć serce przez kolczugę; A jeśli się wścieknie, to jak mówią wieśniacy na wschodzie „portki w garść i chodu”, póki tyłek cały. I nie chichocz mi tu, a słuchaj fachowca. Potem nie będzie ci tak wesoło.
– Żeby Len się wściekł? – zaśmiałam się w głos. – Przez dwa tygodnie próbowałam go wyprowadzić z równowagi i nic. Prędzej legendarny pustelnik ze Starminu wpadnie sobie do Wesołego Bysia!
– Po długiej wstrzemięźliwości łatwiej o grzech. Ja bym na twoim miejscu kupił parę amuletów. Na wszelki wypadek. A co za pustelnik? W samotni nad rzeczką, koło kobiecego klasztoru? A ja się głupi zastanawiałem, czego on tam w nocy kopie i wiadrami zrzuca ziemię z urwiska…
– Jakie amulety? Jestem magiczką!
– Swojej kobyle to opowiadaj. Białowłosi są niewrażliwi na bezpośrednie ciosy magiczne. Amulety są znacznie pewniejsze, ale i to bez żadnej gwarancji. A Lena znam już nie pierwszy rok. Uparty jest jak wagurc. Nawet narzeczona nie potrafi go upilnować.
– Narzeczona? – Z trudem utrzymałam się na nogach. – To on ma narzeczoną?!
– Potem. – Wal odskoczył na bok i błyskawicznie zniknął w tłumie.
– I oto jestem. – Len wyglądał doskonale. Nowa, nabijana ćwiekami skórzana kurtka leżała na nim bardziej elegancko niż na manekinie wystawowym. Ciemnobrązowe spodnie z miękkiej jeleniej skóry dokładnie opinały wąskie biodra. Przystojna męska twarz i rękojeść wiszącego za plecami miecza wskrzeszały w pamięci obrazy bohaterów eposów. Czułam się wręcz nieswojo, stojąc przy jego boku, ponieważ miejsce to prawowicie należało do oślepiającej blondynki z nogami zaczynającymi się w okolicach uszu i figurą driady. – Doskonale wyglądasz, driada ci do pięt nie dorasta… Ha, nie mów, że dołączyłaś do grona moich konkurentów?
– Len! A ty znowu swoje? Nie waż się więcej tego robić!
– Wolho, nie rozumiesz, o co prosisz – powiedział tonem jednocześnie oskarżycielskim i skarżącym się. – Nie wkładam w czytanie myśli żadnego wysiłku, to dla mnie tak samo naturalne, jak widzenie i słyszenie. Nie mogę słuchać i nie słyszeć, widzieć i nie zauważać.
– Mógłbyś chociaż udawać, że nie zauważasz.
– Zwykle tak właśnie robię – odparował, podając mi ramię. Gest ten tak bardzo mnie zdumiał, że przerażona rozejrzałam się na boki. Na targowisku zjawiło się całe mnóstwo zakochanych par, w związku z czym lepiej lub gorzej potrafiłam sobie wyobrazić, jak wygląda dwuosobowa konstrukcja, którą miałam dopełnić. Mimo to jeszcze ani razu nie miałam okazji chodzić pod rękę z wampirem i gryzło mnie niewyraźne podejrzenie, że niczym dobrym to się nie skończy.
Póki ja się zastanawiałam, a Len cierpliwie i poważnie oczekiwał, znalazł się jeszcze jeden chętny na moje urocze towarzystwo.
– Mała, ten odpicowany bufon ci przeszkadza? – usłyszałam za plecami. Len nieprzyjemnie zmrużył oczy.
Odwróciłam się powoli. Nachalnie mrugał do mnie pryszczaty typ, ewidentnie wyglądający na bandziora i uśmiechający się na szerokość wszystkich swoich piętnastu spróchniałych zębów. Delikwent pokazowo napinał bicepsy i tricepsy, a jego skórzana kamizelka wyraźnie trzeszczała w szwach. Na smukłego wampira popatrywał z nieukrywaną pogardą.
– No to jak, malutka? Zostaw tego bękarta i chodź ze mną, dobrze o ciebie zadbam!
– Z panem to mogę pójść na cmentarz, ale pod warunkiem, że pana będą nieśli, a mnie wynajmą do przybicia wieka – odpowiedziałam z godnością, na wszelki wypadek cofając się pod ochronę szerokich ramion i skrzydeł wampira.
Typek wygłosił trzy niecenzuralne słowa i zakasał rękawy.
Od kiedy skończyłam lat dwanaście, marzyłam o przystojnym i silnym rycerzu bez wady i skazy, który będzie potrafił ułożyć moich prześladowców w schludny stosik. Koło piętnastki czułam się już mniej więcej pewnie w magii obronnej, w związku z czym konieczność posiadania obrońcy znikła. Niby po co komu facet, jeśli sama możesz dać godny odpór?
Zupełnie niesłusznie. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że to takie przyjemne uczucie – stać sobie za plecami mężczyzny, który walczy za ciebie. Stać i chichotać, mając pewność, że on zwycięży.
Len spokojnie złapał pryszczatego za kołnierz. Tamten powiercił się trochę, potem stanął na palcach, oderwał od ziemi i zaczął kiwać w powietrzu czubkami butów.
– Co żeś powiedział? – uprzejmie zapytał wampir.
– G…gówno – wychrypiał pryszczaty, nieco przyduszony kołnierzem.
– Miło pana poznać.
Len odwrócił się do mnie, nie zwalniając chwytu.
– Gdzie tu jest najbliższy rynsztok? – zapytał.
Pokazałam.
– Obawiam się, że nie doleci – z udawanym wahaniem westchnął wampir, szacując odległość do rynsztoka.
– A spróbuj.
– Annie, proszę… – wychrypiał typek o dziwacznym imieniu.
– Ryzyko to wspaniała sprawa – ciepło wyjaśnił pryszczatemu Len. – Kto nie ryzykuje, ten nie zyskuje… ścieków.
Tak pożegnany pochlipujący ze strachu typ wzniósł się w powietrze i trafił akurat w środek rynsztoka. Ten ostatni okazał się wcale nie taki głęboki, w związku z czym pryszczaty, dokładnie jak produkt metabolizmu o tym samym imieniu, nijak nie chciał utonąć, a pluskał się i wiercił w kółko.
Len znowu zaproponował mi ramię. Wdzięcznie je przyjęłam.
Najkrótsza droga do placu przebiegała wzdłuż straganów rybnych, nad którymi unosił się straszliwy smród. Moim skromnym zdaniem świeża ryba nie miała cienia szansy tak pachnieć. Pod nogami plątały się bezdomne koty, handlarze jeden przez drugiego nawoływali klientów, przerzucając z dłoni w dłoń smętne tuszki o wytrzeszczonych oczach. Ledwie zdążyliśmy wydostać się na oczyszczone miejsce, gdy z daleka doleciały dźwięki trąbek i przez szeroko otwarte wrota targowiska wjechała królewska karoca. Białe konie z klapkami na oczach biegły zgranym paradnym kłusem. Karmazynowe pióropusze tańczyły jak płomienie na wietrze. Na drzwiach pozłacanej karocy na rzeźbionym herbie splotły się żubr i niedźwiedź. A zza zaciągniętych zasłon co i rusz spoglądało podejrzliwe oko monarchy.
Karocy towarzyszyła ósemka rycerzy na gniadych koniach w srebrzystych czaprakach zdobionych złotymi koniczynami. Kolczugi dzwoniły, kopyta stukały, rycerze próbowali schować się za tarczami przed deszczem kwiatów z kroplami zgniłych pomidorów (w każdym tłumie znajdzie się przynajmniej kilka osób niezadowolonych z obecnego rządu). Wszystko było wyjątkowo uroczyste.
Karoca zatrzymała się na skraju czerwonego dywanu, gdzie zawczasu zebrali się wszyscy mający jakiś udział w sprawach rządowych, wliczając w to pierwszego ministra i mojego mistrza. Trębacze zagrali trzy akordy na bis i bogato odziany burmistrz z głową pochyloną na znak szacunku otworzył drzwiczki karocy. Jako pierwsi, z obawą rozglądając się na boki, wyleźli barczyści strażnicy, gotowi w razie czego natychmiast zanurkować z powrotem. Tłum powitał ich serdecznie – dzikim gwizdem i głąbami kapusty. Przyjąwszy na siebie główny cios, strażnicy rozstąpili się. Z karocy wyskoczył srebrzysty mopsik i natychmiast uniósł łapkę nad butem wyciągniętego jak struna ministra obrony. Po mopsiku mieliśmy w końcu szczęście zobaczyć monarchę jako takiego. Jego wysokość król Naum obdarzył poddanych fałszywym uśmiechem (tłum zabuczał z niezadowoleniem – od rana krążyły plotki, że jego wysokość będzie rozdawał jałmużnę i nawet wypuścił w tym celu tysiąc kładni w srebrnych monetach), przedefilował do tronu i z widoczną ulgą na nim zasiadł. Po obu stronach tronu natychmiast pojawiły się dwie oślepiająco rude ślicznotki, ni to ochroniarze, ni to faworyty.
Читать дальше