Praktycznie natychmiast kucharz, klnąc, wyrzucił nas ze stołówki, uważając, że jego, kucharza, krewni zasłużyli na resztki zmarnowanych na Lena delikatesów znacznie bardziej niż adepci. Prosiak dostał mu się w całości. Ale za to jesiotra zdążyliśmy oskubać. Ważek, wyrzucony za granice świątyni obżarstwa, nie mógł przestać rozpaczać – czemu nie przyszło mu do głowy schować prosiaka za pazuchą? Mielibyśmy królewską kolację.
– Ale marudzi! Trzeba mu było wrzucić karpia za kołnierz – nie wytrzymała Welka. – Tylko o jedzeniu potrafi myśleć! Wolho, wyobraź sobie, że ten głodomór w pojedynkę zeżarł prawie całego indyka!
– A jak wam się święto udało? – spytałam z fałszywą obojętnością.
– Tak sobie. Do północy było całkiem dobrze – wypiliśmy, trochę powróżyliśmy, poskakaliśmy przez ognisko.
Ale potem zebrały się chmury, więc musieliśmy łapać indyka i biec do karczmy – kończyć pieczenie.
– I tam spotkaliście Arr'akktura?
– Ano. Od razu pomyślałam – ale przystojny facet! On gadał sobie z Ważkiem przy barze, a ja patrzę i mi się słabo robi. Tylko póki próbowałam wymyślić jakiś pretekst, żeby go poznać, zapłacił za piwo i sobie poszedł.
– Pytał o drogę do Szkoły – dopowiedział Ważek.
– To czemu mi od razu nie powiedziałeś? Bym go odprowadziła. Wyobrażasz sobie, wracamy do Szkoły, a on w holu rozmawia z mistrzem. Nogi mi wrosły w ziemię! Mistrz jak tylko nas zobaczył, to się nachmurzył i machnął ręką w kierunku schodów – że niby mamy jak najszybciej zniknąć. Ważek jeszcze powiedział, że to pewnie elfi szpieg.
– I powtórzę – uparł się Ważek. – Zwróciłaś uwagę? jaki towarzyski, ale o sobie to ani słowa nie powiedział, tylko nas wypytywał. Jednym słowem, szpieg.
– A ty za każdym krzakiem widzisz szpiegów. – Temar machnął ręką. – Normalny gość, wesoły, przyjechał z daleka, chce wziąć udział w zawodach, no to jest ciekawy, co tu i jak. Człowiek cię zaprosił, żebyś mu dotrzymał towarzystwa przy stole, a ty już sobie nie wiadomo co wyobrażasz.
– A wy się wybieracie na zawody? – spytałam.
Ale przyjaciele, zmęczeni po pełnej wrażeń nocy, jeden przez drugiego zaczęli kręcić nosami.
– Wy jak chcecie, a ja idę spać – słodko przeciągnęła się Welka. – Kij z nimi, tymi zawodami. Czego ja tam niby nie widziałam?
– Wieczorem wpadniemy – poparł ją Temar. – Jak się zacznie zabawa.
– Dobra, to się wtedy spotkamy. – Nie miałam nic przeciwko.
Stajnie były niezwykle wręcz ożywione. Konie, z rana zwykle senne, rzucały się w boksach, ryjąc kopytami słomę i wymieniając podekscytowane komentarze cieniutkim rżeniem. Zmęczyły się bezczynnością, czy jak?
Zadbane, żywe konie wymagały codziennych spacerów, a wczoraj właściciele raczej nie poświęcili im dostatecznie dużo uwagi.
Wyciągnęłam z kryjówki w słomie siodło Stokrotki – podarowane mi w Dogewie, z drogiej skóry, z posrebrzanymi sprzączkami i okuciami, zrobione specjalnie dla mnie. Reszta adeptów, zmuszona korzystać z twardych szkolnych wersji oszczędnościowych, była zielona z zazdrości. Położyłam je przy drzwiach boksu i właśnie zamierzałam odsunąć zasuwę, gdy ktoś ostrożnie dotknął mojego łokcia. Odwróciłam się i zobaczyłam szkolnego stajennego, chłopaka koło osiemnastki, który mógł pochwalić się intelektem godnym dębowego pnia.
– Tego… Bierzesz Stokrotkę? – spytał, zacinając się.
– Biorę, a tobie co?
– Mnie nic… – wydusił z siebie koniuch, miętosząc połę długiej koszuli. – Chciałbym zobaczyć…
– A co, nigdy żeś konia nie widział? – prychnęłam.
– Nie, takiego żem nie widział. – Koniuch przysunął się bliżej. – A sama to się nie boi?
– Kogo, konia?
– Yhy…
– Słuchaj, odbiło ci, czy jak? – Z tymi słowami na oścież otworzyłam drzwi boksu Stokrotki… I nos w nos zderzyłam się z ogromnym karym ogierem, do tego stopnia wtapiającym się w półmrok stajni, że mogłoby się wydawać, iż gorejące oczy i wrednie wyszczerzone zęby po prostu wiszą w powietrzu.
– A co to niby ma być?! – wrzasnęłam. Ogier rzucił się do przodu, odepchnął mnie i koniucha na bok i jak strzała wyleciał przez otwarte drzwi stajni. Stojąca w kącie Stokrotka skromnie spuściła oczy. – Oż, ty zarazo! Jaki kretyn go tu wpuścił?
– Ja żem nie wpuszczał, Bóg mi świadkiem, nie wpuszczałem! – wyjęczał stajenny, wciągając głowę w ramiona. – Samo wlazło…
– Aha. Samo. I ciekawe, przez jaką dziurkę ono takie duże wparowało? – spytałam sarkastycznie.
– Przyprowadzili jakiś facet. Już po północy. Dali monetę, srebrnika. – Stajenny z obawą przycisnął kieszeń ręką. – Żebym znaczy tego, ichniego konia nakarmił i wyczyścił.
– Jak wyglądał?
– Jak to jak? Wspaniały ogier. Tylko zły jako worapierz.
– Facet, kretynie.
– A… – Stajenny w skupieniu poskrzypiał szarymi komórkami, wspomagając proces myślowy drapaniem się w czubek głowy. – Sobie facet. Zadbany, szata czysta. Włosy do ramionów, jak baba.
– Blondyn?
– Hę?
– Pytam, czy miał białe włosy?
– No, jako słoma.
– Oj, Len… – wycedziłam przez zęby. – I gdzie go dałeś?
– Nigdzie – chłopak wyraźnie zgłupiał. – On konia rozsiodłali i się zmyli.
– Nie faceta, konia!
– A… znaczy żem go chciał wyczyścić, ale on się nie dał, tylko zęby wyszczerzył i ledwo co go zagoniłem do boksu. O tego, po lewo od twojej kobyłki. A rano przychodzę, to siedzi paskuda u niej, jakby tak i trzeba. Się przystawia.
Zajrzałam do zamkniętego boksu przez szczelinę. Niby wszystko dobrze, słoma świeża, deski solidne, przegroda na wysokość ośmiu łokci i tyle samo od niej do sufitu.
– A gryzie, ścierwo! – skarżył się koniuch. – Wieczorem cebrzyk ukradł. Wczepił się zębami jako pies, grzywę nastroszył, kopytem wali. No to żem się przestraszył i uciekł, bo jeszcze by ukąsał, cholera jedna.
„Cholera” skonfiskowała stajennemu cebrzyk ze skórkami chleba – szczodry dar ze szkolnej stołówki. Część zżarła, część wdeptała w ściółkę. Czyli koniuch nie pomylił drzwi i wczoraj koń rozrabiał we własnym samotnym boksie.
Stokrotka położyła głowę na moim ramieniu i zarżała z zadowoleniem i rozluźnieniem.
– Weź ją osiodłaj – rozkazałam chłopaczkowi, poklepałam kobyłę po szyi i udałam się na poszukiwanie czarnego szkodnika.
A ten nawet nie zamierzał uciekać, i bez najmniejszych obaw pozwolił mi podejść na odległość wyciągniętej ręki. Prowadząca do stajni furtka była otwarta na oścież, ale ogier zamarł tuż koło niej, jakby go wmurowało, pochylił głowę i zerkał spode łba, jak zapędzony do rogu bezpański pies. Krótko ostrzyżona grzywa sterczała jak szczotka do ubrań.
Popatrzyliśmy sobie w oczy. Nie wiem, czy zrobiłam na koniu wrażenie, ale jego pochmurne spojrzenie stanowczo mi się nie spodobało. Oczy miał czarne, głęboko osadzone, od czasu do czasu fosforyzujące zielenią. Wzdrygnęłam się, zauważając, że ich źrenice były pionowe, jak u węża.
Koń wydał z siebie wściekłe, grzmiące chrapanie, najbardziej podobne do przygłuszonego ryku.
Przyjazna paplanina w stylu „konik, dobry konik" utknęła mi w gardle. Czarnego ogiera bardzo trudno było nazwać konikiem. „Zły pies” pasowało znacznie lepiej. Ręka, w której trzymałam słodką marchewkę, lekko zadrżała. I tylko to mnie uratowało – koń gwałtownie wyciągnął szyję do przodu i kłapnął zębami tuż przy moich palcach.
Читать дальше