Ja widziałam wszystko ze słomianego dachu stodoły, na który wspięłam się w poszukiwaniu ocalałych kłosów. Była to dziwna karawana. Trzy wozy, a na nich wyrastało pod płachtą coś grzmiącego i nierównego. Z przodu dwudziestu żołnierzy na kosmatych konikach, z tyłu tyle samo. Wojna, czy co? Z kim? Komu ta nasza nieszczęsna wieś potrzebna?
Karawana stanęła pod starym dębem, pięćset łokci od ogrodzenia. Żołnierze patrzyli spode łba, nie zsiadali z koni. W końcu do przodu wyjechał dziesiętnik na żółtawym koniu, zerkając na swoich i co chwilę sprawdzając obślinionym palcem kierunek wiatru. Jego odwagi starczyło na jakieś dwieście łokci.
– Dużo was tam? – wrzasnął, przykrywając nos skórzaną rękawicą.
– Trosik jest! – radośnie odezwał się mój wuj i zrobił krok za bramę, ale żołnierze natychmiast najeżyli się naładowanymi kuszami, więc szybko cofnął się z powrotem. – Ci, co nie umarli, już nie mają się czego bać, choroba się od dwóch tygodni nie pokazała! Wchodźcie, nie bójcie się – odeszło morowe powietrze.
Dziesiętnik nie odpowiedział i rozkazująco machnął ręką. Milczący żołnierze łańcuchem otoczyli wieś, za nimi z desperackim skrzypieniem ruszyły wozy. Pod ściągniętymi płachtami pokazały się pękate beczki z czarnymi zaciekami.
Któryś z mężczyzn zorientował się, skąd wiatr wieje, przeskoczył ogrodzenie i rzucił się w kierunku lasu, w rozpaczliwej nadziei przebicia się pomiędzy dwoma żołnierzami. Krótki bełt z kuszy całkowicie znikł pod jego lewym barkiem. “Ratownicy" doświadczonymi ruchami wybijali denka beczek, z rozmachu wylewali na ogrodzenie lepką smołę, a dziesiętnik powoli zapalał słomianą pochodnię. Jak kula zleciałam z dachu, rzuciłam się tu, potem tam – nie było gdzie uciekać, czarny duszący dym gryzł w oczy i gardło, ludzie kłębili się w pierścieniu ognia, wpadając na siebie nawzajem. Iskry rozlatywały się kroplami, buczącym płomieniem wyrastały na słomianych dachach. Ogrodzenie płonęło tak, że nie dało się podejść bliżej. Sucho pojękiwała cięciwa kuszy, nie wypuszczając za bramę, w uszach dzwoniły przerażające krzyki, trudno nawet powiedzieć czyje – ni to wył przywalony belką pies, ni to paląca się żywcem kobieta…
Tylko dziecko może mieć nadzieję na schowanie się przed śmiercią w rodzinnym, niechaj nawet płonącym domu. Właśnie to mnie uratowało. Oślepiona kłębiącym się wewnątrz dymem potknęłam się o kadź stojącą w sieni i z piskiem spadłam do otwartej piwnicy. Wieko, którego desperacko próbowałam się chwycić, zatrzasnęło się nad moją głową. Zleciałam po schodach i na czworakach wbiłam się w szczelinę pomiędzy skrzynią i ścianą, popłakując z bólu i strachu. Dym powoli topniał pod sufitem, gliniana podłoga chłodziła siniaka na boku. Do ryku ognia dołączył huk spadających belek – ostatnie, co zapamiętałam, zanim straciłam przytomność.
Potem był bezsilny płacz, uparta klapa, zakrwawione palce… syte kruki, popioły z resztkami domów… rozcięta mieczem żelazna obroża mojego wiernego psa… czarno-czerwone szmaty ha drzewach ostrzegające podróżników. Król bez namysłu poświęcił jedną małą wioskę dla całego królestwa, ale ja nie znajdowałam wytłumaczenia dla jego postępku ani wtedy, ani teraz, gdy poznałam już podstawy uzdrawiania z kluczowym postulatem “mniejszego zła". Usługi magów są drogie, smoła znacznie tańsza…
Szłam sobie powoli topniejącym lasem, ściskając worek z resztkami schowanych w piwnicy ziemniaków. Na chatkę leśnej znachorki trafiłam zupełnym przypadkiem, spędziłam z dobrą staruszką około tygodnia, a potem goszczący u niej siostrzeniec podrzucił mnie wozem do Starminu.
Tego samego dnia przyjęto mnie do Szkoły Magii, Wróżbiarstwa i Zielarstwa.
…Już nie milczałam; opowiadałam Lenowi swoją historię, niczego nie ukrywając. On nie potakiwał ani nie mówił pokrzepiających słów, po prostu był ze mną tamtego strasznego wiosennego dnia i wspomnienia straciły swoją przerażającą ostrość i przestały mnie prześladować.
Już nigdy więcej nie śniły mi się koszmary.
Wampiry z widoczną niecierpliwością śledziły, jak żegnam się z Lenem przy fontannie, a on wręcza mi bukiet polnych kwiatów zebranych na poboczu drogi. Bukiet był utrzymany w niebieskich barwach – chabry, dzwonki, puszyste fioletowe jasieńce na półnagich łodygach, z dziesięć dużych męczennic – w otoczce z krwawnika. Bukiet zebrałam ja, ale wręczyłam go Lenowi, pochłonięta pogonią za czymś małym i świecącym, podobnym do tłustego złocistego chrząszcza, który wyleciał z ciemnoróżowego kwiatu dzikiej lilii. Oczywiście nie dogoniłam, o bukiecie zapomniałam i Len, nie przypominając, cierpliwie niósł go z półtorej wiorsty. Póki wampir machał sobie bukietem trzymanym w opuszczonej ręce, ten wyglądał wcale przyzwoicie, ale gdy tylko kwiaty odzyskały naturalne położenie, smutno zwiesiły główki. Len się szczerze speszył. Wyglądało to, jakby pechowy adorator podarował dziewczynie kwiaty, których tydzień temu nie przyjęła jego poprzednia bogdanka – koniec końców, po co mają się marnować…
– Po co mają się marnować… – powtórzyłam na głos, zanurzając bukiet w fontannie. – Jak myślisz, wstaną?
– Kwiaty polne są żywotne.
Len odszedł. Oczekujący – nie, z czego wywnioskowałam, że czekają właśnie na mnie. Mokre kwiaty wyglądały jeszcze smętniej, teraz nie skusiłaby się na nie nawet umierająca z głodu koza, nie mówiąc już o damie serca. Otrzepałam bukiet z wody i odważnie ruszyłam na spotkanie wampirom. Zebrani przywitali się i rozstąpili, wpuszczając mnie do domu Kryny. Ale już po kilku sekundach nieśmiałe pukanie do drzwi dało mi do zrozumienia, że tak po prostu się ich nie pozbędę.
Wszystkich bolały zęby. Przeważnie zdrowe, ale reklama zrobiła swoje. Nikomu nie odmówiłam pomocy ani nie wzięłam pieniędzy. Ale zrobiłam parę odcisków do pracy zaliczeniowej i zostawiłam sobie na pamiątkę wyrwany kieł z dziurą. Chore wampiry strasznie się stresowały, niechętnie przyznając, że zdecydowały się skorzystać z mojej pomocy tylko z powodu nieobecności zielarki, która tak w ogóle jest doświadczoną specjalistką, ale trudno uchwytną. Poradziłam, by mimo wszystko ją znaleźli. Magia magią, a ziołami nie wyleczysz wszystkiego, ale lepiej stosować kurację łączoną. Poza tym nie można przenosić doświadczenia lekarskiego z jednej rasy na drugą.
Tak przy okazji, kwiaty odeszły. Do innego, lepszego świata.
Tej nocy dowiedziałam się wiele nowego o wampirzej fizjologii. Kładły się bardzo późno, koło drugiej. Wstawały o piątej rano. Dla porównania – dla ludzkich wieśniaków dzień kończył się wraz z zachodem słońca (zimą i latem), a zaczynał, odpowiednio, o świcie. Wampiry też budziły się z kurami, ale najciekawsze zaczynało się późnym wieczorem, gdy na jednej połowie nieba pojawiały się liczne gwiazdy, a na drugiej dopalały zachodnie chmury. Oczywiście o żadnej pracy mowy nie było. Wszystkie roboty w gospodarstwie kończyły się około trzeciej po południu. Dorośli zbierali się w grupy, młodzi na odwrót – rozbijali na pary. Ci pierwsi udawali się do Domu Narad albo po prostu z wizytą do kogoś, by omówić bieżące sprawy i (co tam ukrywać) poplotkować sobie, ci drudzy zagadkowo szeleścili w krzakach kwitnącego jaśminu. Dzieci bez obaw bawiły się na ciemnych ulicach, wyrostki w ogóle uciekały do lasu – bawić się w rozbójników i, o dziwo, w strzygi. Idąc spać koło północy, czułam się strasznym śpiochem – na ulicach nadal wrzało życie! Ale przed drugą w nocy wampiry powoli rozpełzały się (strasznie kusi mnie, by powiedzieć: rozlatywały) po domach. Kryna, moja gospodyni, na palcach mijała sień, w milczeniu rozbierała się i właziła na piec, próbując nie hałasować. Ja i tak się budziłam – śpię bardzo czujnie, a jak się już obudzę, koniecznie muszę wyjść na dwór i przez chwilę zażyć samotności w wąskiej przybudówce z desek z małym okienkiem w kształcie rombu. Potem sennie dreptałam z powrotem, padałam na łóżko i znowu zasypiałam. Kryna budziła mnie koło dziewiątej, gdy śniadanie już stało na stole.
Читать дальше