– Mówisz, że nagie? – mruknęłam w zamyśleniu. – A wy je pokrzywą po tyłku… Też lecznicza rzecz, wzmacnia odporność. Pokaż czoło.
– Daj spokój, i tak się zagoi.
– Ale jednak… dobre sobie!
Pod moim zdumionym spojrzeniem brzegi ranki zaczęły zbliżać się do siebie jak żywe, rozcięcie szybko się zmniejszało, zamykając skórę. Wkrótce po ranie nie było śladu i przypominały o niej tylko brunatne zacieki na czole i lewym policzku.
– I co, to zawsze tak?
– Prawie – wymijająco odpowiedział wampir, zwilżając chusteczkę śliną i w trakcie rozmowy ocierając z twarzy zaschniętą krew. – A co w tym niezwykłego? Opowiadano mi o rycerzu, któremu smok odgryzł lewą rękę, przy czym był na tyle niewybredny, że postanowił połknąć ją wraz z metalową rękawicą i kolczastą buławą. Mówią, że rycerz miał wyjątkowo silnego ducha i korzystając z pauzy, podczas której smok w skupieniu krztusił się kończyną, odciął rękojadowi głowę. A może łuskowaty po prostu zdechł od zgagi. Jakby to nie było, w ciągu trzydziestu z hakiem lat życia rycerz zdążył przywiązać się do owej ręki i nie pożałował sił ani zdrowia, wyciągając ją ze smoczego żołądka. Może chciał zasuszyć na pamiątkę i podarować ukochanej, jako znak trwałości swojej przysięgi – że niby tu jest ręka w charakterze zadatku, a tam się przyłoży serce. Ale ktoś niezbyt mądry poradził rycerzowi zwrócić się do maga. W sprawie przyrośnięcia.
Akurat była zima i rycerz, owinąwszy mocno uszkodzoną rękę chustą z lodem, prawie dwa tygodnie wiózł ją do najbliższego miasta. Na jednym z noclegów rękę ukradziono, wziąwszy za dzwoniącą gotówkę. Złodziej odbiegł daleko, rozwinął chustę, po czym z dzikim wrzaskiem wyrzucił zawartość do przerębla. Po trzech dobach ręka wypłynęła koło tamy młynarskiej, śmiertelnie przestraszywszy kobieciny płuczące pranie. Młynarz z dwoma ochotnikami przez parę godzin przeszukiwali bosakami wodę, szukając bezrękiego trupa. Znalazł dwa całe, męski i kobiecy, w bardzo złym stanie. Jesienna powódź zmyła je z wioskowego cmentarza…
– Len, przestań się nabijać… – wyjęczałam, zwijając się ze śmiechu. – Mnie już brzuch boli…
– Słuchaj dalej – wampir kontynuował niewzruszenie. – Nieprawdopodobnym zbiegiem okoliczności pogrążony w smutku rycerz wpadł do młyna po coś do jedzenia i zobaczył swoją rękę, która najspokojniej leżała sobie na żarnach. Pokrywszy odzyskaną kończynę pocałunkami, rycerz schował ją za pazuchę i nie rozstawał się z nią aż do samego miasta. W ciemnym zaułku ręka uratowała mu życie, przyjąwszy na siebie cios noża. Wyciągnąwszy nóż i zobaczywszy rękę na jego końcu, doświadczony bandzior wydał z siebie zdławione rzężenie i padł bez czucia. Przez resztę drogi rycerz niósł rękę na tymże nożu, obawiając się uszkodzić ją jeszcze bardziej, ale w głębi duszy podejrzewając, że i tak już się nie da. W poczekalni maga siedziały dwie panny gruźliczki. Przepuściły rycerza bez kolejki, schowawszy nosy w sole trzeźwiące. Mag, który, jak się okazało, nie wszystko jeszcze widział w swoim życiu, stojąc jak słup soli, słuchał desperackich błagań biedaka. Ręka bez słowa dołączała się do prośby. Przekonawszy się, że rycerz jest względnie normalny i ręka faktycznie należy do niego, a nie do jakiegoś nieznanego biedaka, mag przyjął ją i honorarium, po czym wyznaczył rycerzowi kilka seansów leczniczych, zaczynając od dnia następnego.
– I co? Mag przystawił ją z powrotem? – szczerze się zaciekawiłam.
– Nie, wyrzucił przez okno i przewietrzył pokój. A rycerzowi wyrosła nowa. Ledwo co w miesiąc. Tak, że co tu mówić o drobnym skaleczeniu.
– Ale rycerz musiał uciec się do pomocy maga, a ty nie – zaprzeczyłam.
– Nie rozumiem cię – wampir westchnął z niezadowoleniem. – Dopiero co proponowałaś swoje usługi, a zobaczywszy, że ich nie potrzebuję, zaczęłaś się oburzać.
– Nic podobnego. Ciekawość zawodowa. Interesuje mnie wszystko, co jest związane z magią, a poza tym w ogóle wszystko, co niezwykłe.
– Wolho, a jak twoja rodzina traktuje magię? Zaaprobowali twój wybór? Nie oburza ich, że ukochana córeczka rzuciła robótki ręczne w kąt i uprawia dzikie orgie ze strzygami?
Len dotknął delikatnego tematu, ale wzruszyłam ramionami możliwie nonszalancko.
– Gdybym władała nekromancją, to bym ich spytała.
– Oni… wszyscy?
– Dżuma – odpowiedziałam krótko i zamilkłam na dłuższą chwilę. Przed oczyma przelatywały mi na wpół zapomniane obrazy-wspomnienia.
…Zapach stęchłego i spalonego mięsa wypełniał całą okolicę. Wioska Stople Redy wydawała się jednym zdychającym potworem, który za życia gnił w leśnej głuszy i nieprzebytych moczarach. Z pierwszymi promieniami zimnego wiosennego słońca zeskakiwałam z pieca, narzucałam podartą kurtkę i uciekałam za płot, przywoławszy gwizdem podwórzowego psa. Gdybym miała taką możliwość, nie wracałabym wcale, ale perspektywa trzech noclegów w przepełnionym wilkami lesie w drodze do najbliższej wsi odbierała wszelką ochotę do ucieczki.
Rok był nieurodzajny. Krowy z bokami rozdętymi od zgniłej słomy padały jedna po drugiej. Ludzie jeszcze jakoś się trzymali, dodając do mąki zmieloną korę i pozbawione smaku korzenie roślin bagiennych. Pech chciał, że osada znajdowała się w głuszy i do najbliższej wsi były cztery dni na piechotę, więc nie było kogo prosić o podzielenie się zapasami. A i tak by się nie podzielili, klepiąc tę samą biedę.
Las pomagał mi jeśli nie zaspokoić, to przynajmniej zagłuszyć dziki głód. W czarnych plamach przy korzeniach drzew wyrastały bladożółte łodygi dzikiej cebuli, gorzkie, ale jadalne. W przegniłej ściółce od czasu do czasu można było znaleźć zeszłoroczne orzechy i żołędzie, a za którymś razem natknęłam się na wmarzniętą w lód żabę i długo wybijałam ją kamieniem, dmuchając na zmarznięte palce. Daleko od wioski nie odchodziłam – wilki też chciały jeść i nocami smętnie wyły pod ogrodzeniem, wywabiając zbyt pewne siebie psy. W odróżnieniu od ludzi wilki nie ruszały się nawzajem, podczas gdy nasz sąsiad w biały dzień rozwalił siekierą głowę ojcu, który potknął się i upuścił gar z wodnistą zupą. Nie obwiniano go nawet za plecami. Ludzie unikali siebie nawzajem, podglądając, węsząc, szukając cudzych skrytek z ziarnem. My też ściągnęliśmy resztki jedzenia do piwnicy i dziesięć razy w ciągu nocy schodziliśmy na dół, by je sprawdzić i przeliczyć.
Na przednówku do wsi trafił wóz z mąką i mrożonym mięsem. Pokryte śniegiem konie ze zmarzniętymi soplami grzywy zwyczajowo zatrzymały się przy bramie. Kierował nimi owinięty wilczym futrem trup – kupiec ze Starminu handlujący z dalszymi osadami. Dziś nie prosił o pieniądze za swój towar i ludzie bili się o jego futro jak prawdziwe wilki.
Razem z kupcem przyszła dżuma, jego ostatnia przyjaciółka. Niezauważalnie wkradła się do izb, wygrzała przy piecach i po tygodniu wyszła na polowanie.
Pierwsze trzy mogiły jeszcze jakoś wybito w zmarzłej ziemi za płotem. Pozostałych układano na nich, zawalano smolnymi świerkowymi gałęziami i podpalano. Z popiołów dopalających się ognisk złośliwie szczerzyły się zwęglone czaszki. Co rano zlatywały do nich sroki, żywe, o długich ogonach. Wieczorem majestatycznie spacerowały kruki.
Dżuma nasyciła się i zatrzymała na czwartej dziesiątce. Z dwudziestu pięciu ocalałych, dziewięciu powoli zdrowiało, a reszta co godzinę szukała strasznych śladów na skórze, ale bogowie ich oszczędzili. Ogniska za płotem zgasły, popiół pokrył się szarym śniegiem. We wsi zostało dziewięciu mężczyzn i piętnaście kobiet, z dzieci ocalałam tylko ja. Nikt nie chciał od nowa zadomawiać się w przeklętym miejscu. Wszyscy zamierzali, jak tylko zrobi się cieplej i ścieżki podeschną, rozejść się po okolicznych wsiach, do krewnych. Ja tymczasem mieszkałam z wujem, bratem ojca, który stracił żonę i piątkę dzieci. A zima jeszcze się dłużyła. Najpierw atakowały mrozy, potem spadł śnieg, potem następowała odwilż i pod sam próg podchodziła woda. Zapasy znowu zbliżały się do końca, gdy zauważyłam zbliżającą się do wsi karawanę. Na jej spotkanie wyszła cała wieś – co prawda nie wychodząc za ogrodzenie. Kto ich tam wie, tych nieproszonych gości – a może jacyś rozbójnicy, banda leśnych rabusiów. Ale i z nimi można się dogadać, byleby bez pytania nie zaczęli strzelać do komitetu powitalnego.
Читать дальше