– Dzięki, mała – niedbale rzuciła dziewczyna, pakując zwinięty w pierścień korzeń do płóciennego woreczka, a woreczek – do czarnej torby.
“Dziecko", “malutka", “mała" nawet od koleżanki-zielarki… Odkąd skończyłam czternaście lat, “ty" mówili do mnie tylko koledzy z klasy i mistrz. A tu jakby się wszyscy zmówili. Jakbym miała nie osiemnaście, tylko osiem lat. Czy oceniają na podstawie intelektu? Bo w takim razie chyba jednak mam siedem…
– Zawsze do usług, babciu – powiedziałam jadowicie.
Nasze oczy spotkały się. Dziewczyna z niezrozumieniem ściągnęła brwi.
– Jak mnie nazwałaś? -A ty?
Wampirzyca potarła czoło i westchnęła.
– Ale… ano tak, przecież jesteś człowiekiem. W takim razie przepraszam pannę.
Zbytnia oficjalność też mi się nie spodobała.
– Możemy być na “ty", w końcu jesteśmy koleżankam po fachu.
– Hm?
– Jestem magiczką – wyjaśniłam niedbale, nie zwracając uwagi na to, jak wyciągnęła się twarz rozmówczyni. – Co prawda nie zielarką, ale z ogólnego zielarstwa mam celujący.
Wyglądało na to, że Starmińska Wyższa Szkoła nie budziła zaufania miejscowych specjalistów.
– Znowu?! – piskliwie jęknęła dziewczyna, upuszczając torbę.
– Co – znowu?
– Zupełnie mu odbiło!
– Komu?!
– Mało ma problemów, teraz go jeszcze nazwą zabójcą dzieci! – wampirzyca urwała, stykając się spojrzeniem z krzakiem czeremchy. Wydało mi się, że mignęło w nim coś białawego, głowy bym nie dała, ponieważ czeremcha właśnie kończyła kwitnienie i była biaława sama z siebie.
– A, w takim razie w porządku – dziewczyna westchnęła z ulgą, powoli się uspokajając. – A już myślałam, że jesteś sama.
– A kim jest ten drugi?
– A może się poznamy? – uniknęła odpowiedzi. – Kella jestem.
– Po prostu Kella – dokończyłam za nią. – Myślę, że ja się nie muszę przedstawiać. Chociaż nadal nie mogę zrozumieć, czemu.
– Telepoczta. Wyprzedziła cię o dwa dni. Aż dziwne, że cię nie poznałam od razu.
– Chyba nie aż tak trudno się poznaje w człowieku człowieka?
– W Dogewie jest wielu ludzi – zaprzeczyła Kella. -Nie znam ich wszystkich z wyglądu. W ogóle w naszych lasach można napotkać, kogo się tylko chce – ci, których nazywacie “rasami rozumnymi", nie unikają wampirów tak, jak to robicie wy, ludzie.
Na słowie “ludzie" od razu wyobraziłam sobie wilgotne podziemia, kupę szkieletów, zakurzone flasze na krew, zardzewiałe klatki i inne atrybuty lochów, w których trzyma się dawców. Po prostu do głowy mi nie przyszło, że ludzie godzą się dobrowolnie mieszkać w Dogewie.
– A czemu w takim razie nikogo z nich nie widziałam? – spytałam ostrożnie, oczekując na odpowiedź z gatunku “Zaraz zobaczysz!", po której usłyszeniu natychmiast zostanę zaciągnięta i zamknięta razem z pozostałymi w niespełniającym norm sanitarnych grobowcu.
Kella się zauważalnie zmitygowała i nie tylko nigdzie mnie nie zawlokła, ale chyba sama zażyczyła sobie szybkiej zmiany miejsca pobytu.
– Oni… eee… Już ich nie ma w mieście. Ale bliżej granicy…
Do reszty zmieszała się i zamilkła. Pomyślałam, że nawet jeśli w Dogewie mieszkają jacyś ludzie, to tylko dlatego, że nie wpuszczono ich do ludzkich miast – strażnicy przy bramach mniej więcej trzymają się wytycznych w tej materii: “Żebraków i kretynów wywalać na kopach".
Przespacerowałam się do krzaka czeremchy. Wiedziałam!
– Był tu wilk – ogłosiłam zdecydowanym tonem, rozcierając pomiędzy palcami kawałek wilgotnej gliny wygrzebany z głębokiego śladu.
– Kto? – najeżyła się zielarka.
– Wilk, wilk. Taki biały, o czarującym pysku – sprecyzowałam. – Zna go pani?
Na twarzy wampirzycy pojawiły się ceglaste plamy.
– Nnie.
– A w ttakim razzie kkto? – nie chciałam jej drażnić, po prostu zupełnie machinalnie dostosowałam sposób mówienia do rozmówczyni.
– Nie twoja sprawa – nieuprzejmie ucięła Kella, zarzucając rzemień torby na ramię.
– Proszę nie uciekać od odpowiedzi!
– Ja uciekam z tego miejsca.
Po tym zdaniu zrobiła krok w bok i znikła, rozpłynąwszy się w powietrzu. Chyba się jej nie spodobałam. Gdy zasysa cię zmięta rzeczywistość, ty tego nie zauważasz, ale zdrowie psychiczne otoczenia może poważnie ucierpieć. Poeksperymentowałam, wsadzając rękę na głębokość łokcia do dziury przestrzennej i oglądając sobie równiutki kikut. Zabawa w “efekt brudnopisu" zakończyła się mocnym uściskiem dłoni. Pisnęłam i wyciągnęłam rękę – nie trzymano jej, ale wypuszczono niechętnie. W dotyku ten, kto mnie złapał, nie mógł być Kellą, dłoń wydała mi się wielka i chropawa, a sam uścisk – energiczny i gwałtowny, czyli męski. Ocierając rękę o spodnie obejrzałam sobie niczym niewyróżniający się słup powietrza, przez który w tę i z powrotem latały sobie owady. A jeśli jemu będzie się chciało kontynuować znajomość?!
Skrzyp wozu, który wyjechał znikąd dokładnie za moimi plecami, spowodował, że podskoczyłam. Dwa konie, srokaty i gniady, dźwięcząc dzwoneczkami na uprzęży, spróbowały mnie wyminąć, zakręcając dyszel ku poboczu. Żelazne mocowania zaskrzypiały i woźnica, zakląwszy bez szczególnej złości w głosie, ściągnął lejce.
Konie zatrzymały się posłusznie. Srokaty potrząsnął łbem, odganiając natrętnego bąka.
– Dobrego dnia, młodziutka panno! – melodyjnym i basem wyrecytował woźnica, zeskakując na ziemię. – Co żeś zgubiła w tych gęstwinach?
– Ot, stoję sobie i rozmyślam.
– I wychodzi?
– A jakże! A pan jest poetą?
– Z całego serca, całe życie. Zlatują zawsze rymy do mnie – układam pięknie, należycie, a potem za nic nie przypomnę.
– Jak mam się stąd wydostać? Zabłądziłam i jestem zmęczona. Mógłby mi szanowny pan pomóc?
– Już zaraz. Ale powiedz raczej, czy nie spotkałaś tu brunetki, ubranej w barwy środka nocy? Od rana szukam tej kokietki…
– Poszła sobie.
– Dawno?
– Niezbyt.
– A niech mnie! Wszyscy ją spotkali. A pomóc nigdy nikt nie może. A ślady jej znikają w dali. I kto w nieszczęściu mym pomoże?!
– A co się stało?
– Ząb, padalec. Jęczy i dręczy jak starucha. A byle dotknie go mój palec – on strzela do samego ucha.
– Proszę otworzyć usta. Nie zamykać.
– Po co?
– Cicho, jestem magiczką. Zgadza się, zapalenie. Proszę się nie przejmować. Zaraz spróbuję… Doskonale! Ma pan, pszę pana, przeziębiony nerw. Trzeba by ten ząb wyrwać z korzeniem. Niech pan powie, bardzo on panu potrzebny?
Na czole dobrowolnie zmuszonego pacjenta pojawiły się drobne krople potu. A ja tymczasem zastanawiałam się, gdzie by tu dostać szczękę, a najlepiej całą czaszkę wampira dla szkolnego muzeum. Kły miał cztery – górne długie (na dobry cal), dolne krótkie, w granicach normy nawet dla człowieka. Pozostałe zęby praktycznie niczym nie różniły się od ludzkich, chyba że oślepiająco białym kolorem, tak rzadkim u przedstawicieli mojego gatunku. Moje dwa palce leżały po wewnętrznej stronie dziąsła, wolną ręką przykryłam policzek pacjenta i spróbowałam utworzyć pomiędzy palcami obu rąk potok ciepłych promyczków. Źrenice wampira rozszerzyły się ze zdziwienia. Gdy mówimy o uroku, zwykle mamy na myśli niezrozumiałe mamrotanie nad chorym organem odciągające uwagę pacjenta od czaru jako takiego. Istnieją setki “mruczanek" typu: “Pójdę, pójdę w pole, zerwę bylicę, gorzką bylicę, uwarzę ziele, cierpkie ziele, zamieszam łyżką, dębową łyżką… itede itepe", wywołujących, w pacjencie mistyczny szacunek, co pozwala wsadzić rękę głębiej do jego kieszeni. Im głupsza “mruczanka", tym bardziej głuchy i niezrozumiały jest głos leczącej – na i przykład jedna moja koleżanka z Wydziału Zielarstwa wyliczała sobie pod nosem czasowniki nieregularne z języka trolli, który tak w ogóle jest bardzo śpiewny, ale skrajnie niecenzuralny, bo wszystkie czasowniki utworzone zostały od nienadających się do druku rzeczowników.
Читать дальше