Był piękny, jasny, spokojny ranek, chociaż trochę za zimny na leżenie w rowie, zwłaszcza wilgotnym. Jednak jakiekolwiek ćwiczenia poza zginaniem i prostowaniem palców u rąk i nóg stanowiły większe ryzyko niż zapalenie płuc, toteż leżałem nieruchomo, pocieszając się myślą, że byłem od stóp do głowy ubrany na czarno, miałem nawet czarną czuprynę, i byłem skulony w masie czarnobrązowych, rozkładających się liści. Właśnie ze względu na ten ochronny koloryt wybrałem rów, zamiast niewielkiego zagłębienia na stoku wzgórza, i teraz byłem z tego bardzo zadowolony, bo nie ulegało wątpliwości, że Adams ze swego punktu obserwacyjnego dostrzegłby od razu ciemnego intruza na de bladoszarego wzgórza.
Nie zauważyłem, jak Jud Wilson wychodził z szopy, usłyszałem tylko brzęk bramy i wtedy zobaczyłem go wchodzącego do zagrody. Wziął Kanderstega za uzdę, co wyglądało jak gdyby uspokajał konia. Jak mógł ktoś, kto lubi konie, puszczać na nie miotacz płomieni! A Jud, to było zupełnie jasne, będzie to robił jeszcze raz. Zostawił konia, poszedł w róg zagrody, podniósł wąż i stał ustawiając dyszę.
Ukazał się Adams, wszedł na wzgórze, następnie Humber opierając się na lasce dołączył do Juda w zagrodzie.
Chwila oczekiwania, zanim Adams machnął przyzwalająco ręką, przedłużała się, mało uczęszczaną drogą przez wrzosowiska przejechały trzy samochody. Wreszcie Adams był zadowolony Jego ramię powoli podniosło się i opadło.
Humber natychmiast podniósł rękę do ust.
Kandersteg wiedział już, co to znaczy. Przestraszony wspiął się na tylne nogi, zanim z tyłu wystrzelił płomień.
Tym razem wybuch ognia był ostrzejszy, bliższy i dłuższy. Kandersteg rzucił się w panice do ucieczki. Miotał się wzdłuż toru, przypominało to oczekiwanie na umiejscowienie się w ruletce kuli, na którą postawiono zbyt duże stawki. Zatrzymał się jednak na przeciwległym krańcu zagrody, z dala od mojej kryjówki.
Jud przeszedł przez środek pola, nie wzdłuż toru, by znaleźć się za nim. Odetchnąłem głęboko z prawdziwą ulgą.
Poukładałem swoje kończyny w pozycji wygodnej, zaczynały jednak dokuczać mi z powodu bezruchu, czułem skurcz w łydce prawej nogi, ale nie miałem odwagi się poruszyć, dopóki trzej mężczyźni pozostawali w zasięgu mojego wzroku, a ja w ich polu widzenia.
Zamknęli Kanderstega w małej zagrodzie i poszli do szopy. Z największą ostrożnością, próbując nie poruszyć gnijących liści, rozluźniłem nogi i ręce, pozbyłem się skurczu, ale okazało się, że jestem cały zdrętwiały. Trudno… nie mogło to przecież trwać bez końca.
Najwyraźniej jednak mieli zamiar powtórzyć jeszcze cały proces. Miotacz płomieni ciągle leżał w rogu przy żywopłocie.
Słońce było już wysoko, przyglądałem się odblaskowi, jaki kładło na lewym rękawie mojej skórzanej kurtki tuż koło głowy. To było zbyt błyszczące. W żywopłotach i rowach nie ma na ogół nic tak odbijającego światło jak czarna skóra. Czy jest możliwe, rzeczywiście możliwe, żeby Wilson przeszedł po raz drugi o metr ode mnie podchodząc tak blisko żywopłotu i nie zauważył niezwykłego błysku?
Adams i Humber wyszli z szopy, oparli się o bramę i patrzyli na Kanderstega. Zapalili papierosy i najwyraźniej rozmawiali. Nie spieszyli się. Skończyli palić, wyrzucili niedopałki i stali tak jeszcze przez parę minut. Potem Adams poszedł do swojego auta, wrócił z butelką i szklaneczkami. Wilson wyszedł z szopy i przyłączył się do nich, i tak stali we trzech w słońcu, spokojnie pijąc i rozmawiając jak gdyby nigdy nic.
Oczywiście to, co robili, było dla nich zwykłym rutynowym zajęciem. Robili to już co najmniej dwadzieścia razy. Ich ostatnia ofiara stała czujnie w zagrodzie, nie poruszając się, przerażona, zbyt zgnębiona, by jeść. Patrząc jak piją, poczułem pragnienie, ale w końcu był to najmniejszy z moich kłopotów. Coraz trudniej przychodziło mi zachowanie nieruchomej pozycji. Stawało się to niemal bolesne.
Wreszcie skończyli. Adams odniósł butelkę i szklanki i wspiął się na wzgórze. Humber sprawdził zamek zwalniający barierę, a Jud ustawił dyszę węża. Adams machnął ręką, Humber zagwizdał.
Tym razem sylwetka Kanderstega zarysowała się wyraźnie, przerażająco ostro na tle ekranu płomieni. Jud zakołysał ciałem, a błyszczący, rozchodzący się strumień przez sekundę przepłynął pod brzuchem konia i między jego nogami.
O mało nie krzyknąłem, jak gdybym to ja został poparzony. Przez jedną przerażającą chwilę wydawało się, że Kandersteg jest zbyt wystraszony, by uciekać.
I nagle, kwicząc, rzucił się na tor jak meteor, uciekając od ognia, od bólu, od psiego gwizdka…
Biegł za szybko, by wziąć zakręt. Wpadł w żywopłot, odskoczył, potknął się i upadł. Oczy wychodziły mu z orbit, zęby miał odsłonięte, oszalały próbował stanąć na nogi, wreszcie rzucił się tuż ponad moją głową, biegł dokoła toru, i dokoła, i jeszcze raz… Zatrzymał się gwałtownie zaledwie dwadzieścia metrów ode mnie. Stał nieruchomo, pot spływał mu po szyi i po nogach, ciało drżało konwulsyjnie.
Jud Wilson z laską i szpicrutą w ręku rozpoczął marsz po torze… Wolno położyłem głowę między gałęziami, próbując pocieszać się faktem, że jeśli nawet mnie zobaczy, to ciągle jeszcze będzie nas dzielił odrutowany płot, dający mi pewną przewagę w ucieczce.
Ale motocykl ukryty był na polu o dwieście metrów dalej, podczas gdy jaguar Adamsa zaparkowany był obok furgonu. Nie chciałbym zakładać się o moją skórę…
Kandersteg był zbyt przerażony, by się ruszyć. Słyszałem, jak Wilson krzyczał na niego i strzelał szpicrutą, upłynęła jednak pełna minuta, zanim kopyta poruszyły się, i usłyszałem ponad moją głową ciężkie stąpanie.
Mimo zimna, byłem oblany potem. Wielkie nieba, myślałem, przecież do mojego krwiobiegu wpływa tyle samo adrenaliny, co do krwiobiegu Kanderstega. Zdałem sobie sprawę, że od momentu, kiedy Jud rozpoczął swój marsz wokół toru, słyszałem bicie własnego serca.
Jud Wilson wrzasnął na Kanderstega tak blisko mojego ucha, że odczułem to jak uderzenie. Strzeliła szpicruta.
– Jazda, jazda, no…
Jud oddalony był o centymetry od mojej głowy. Kandersteg nie ruszał się. Znów strzeliła szpicruta, Jud krzyczał na konia, tupiąc jednocześnie butem, by go ośmielić. Doszło do mnie nieznaczne drżenie ziemi. Był może w odległości metra, ze wzrokiem utkwionym w konia. Wystarczyło, by odwrócił głowę… zacząłem myśleć, że wszystko, nawet odkrycie, byłoby lepsze od straszliwego napięcia bezruchu.
I nagle było po wszystkim.
Kandersteg uskoczył, uderzył w barierę i zrobił kilka niepewnych kroków w kierunku końca pola. Jud Wilson ruszył za nim.
Leżałem jak kloc, czułem się zupełnie wyczerpany. Moje serce uspokoiło się powoli. Znów zacząłem oddychać, rozprostowałem dłonie pełne liści.
Krok za krokiem, opornie, wprowadził Jud Kanderstega do zagrody w rogu, zamknął bariery. Podniósł miotacz płomieni i wyniósł za bramę.
Zadanie było wykonane. Adams, Humber i Wilson stanęli obok siebie kontemplując własne dzieło.
Jasna sierść zwierzęcia zabarwiona była ciemnymi ogromnymi kręgami potu, koń stał w środku małej zagrody na sztywnych nogach, ze sztywną szyją. Na każdy ruch któregoś z trzech mężczyzn podskakiwał nerwowo i znów nieruchomiał. Trzeba będzie dużo czasu, nim uspokoi się na tyle, żeby można go było załadować do furgonu i odwieźć do Posset.
Mickey spędził tu trzy dni, ale uznałem, że po prostu miał zbyt poparzone nogi. Indoktrynacja Kanderstega wydawała się przebiegać bez żadnych zakłóceń, więc wkrótce powinien znaleźć się z powrotem w stajni.
Читать дальше