Teraz uważają, że są bezpieczni, toteż w ciągu najbliższych dni zamierzają straszyć konia o nazwie Kandersteg. Odszedłem z pracy od Humbera i piszę to prowadząc obserwację stajni. Mam zamiar pojechać za furgonem, kiedy będzie nim wieziony Kandersteg, i odkryć, gdzie i w jaki sposób aplikuje się koniom płomień…”
Przerwałem pisanie i wziąłem lornetkę. Stajenni krzątali się przy wieczornym obrządku, cieszyłem się, że nie jestem tam razem z nimi.
Pomyślałem, że jeszcze za wcześnie spodziewać się, by Humber zaczął z Kanderstegiem, choćby nie wiem, jak się z Adamsem spieszyli. Nie mogli być pewni, że odejdę przed obiadem, a nawet, że odejdę w ogóle tego dnia, i musieli poczekać, aż zaschną moje ślady, zanim coś zaczną. Z drugiej strony nie mogłem ryzykować, że przegapię ich wyjazd. Nawet jazda do Posset, żeby zadzwonić do pułkownika Becketta, była ryzykowna. Potrzebowałem dokładnie tyle czasu, by znaleźć Becketta w jego klubie, ile zabierze załadowanie i wywiezienie Kanderstega – Mickey-Starlamp został wywieziony i przywieziony w biały dzień. Możliwe więc, iż Humber nigdy nie przewoził koni w nocy. Tego jednak nie mogłem być pewny. Niezdecydowany gryzłem koniec pióra. Wreszcie postanowiłem nie telefonować i dodałem do raportu post scriptum:
„Bardzo by mi się przydała jakaś pomoc w czasie tych obserwacji, bo jeśli będzie to trwało kilka dni, mogę po prostu zasnąć i przegapię furgon. Można mnie znaleźć trzy kilometry za Posset na drodze do Hexham, na szczycie wzgórza nad doliną, w której leży stajnia Humbera”.
Podałem godzinę, datę i podpisałem się. Zapakowałem raport do koperty i zaadresowałem do pułkownika Becketta.
Popędziłem do Posset, żeby wrzucić list do skrzynki przed pocztą. Sześć kilometrów. Nie było mnie około sześciu minut. Miałem szczęście, że w drodze w obydwie strony nie napotkałem dużego ruchu. Zahamowałem nerwowo na szczycie wzgórza, ale tam w dole w stajni wszystko wydawało się normalne. Znów sprowadziłem motocykl z drogi, w miejsce, w którym byłem poprzednio, i spojrzałem przez lornetkę.
Zaczynało się ściemniać i niemal we wszystkich boksach paliło się światło, rzucające błyski na podwórze. Ciemna zwalista bryła domu Humbera, będąca najbliżej mnie, zasłaniała mi ceglany kantor i skraj podwórza, widziałem jednak zamknięte drzwi garażu furgonu i mogłem też obserwować przeciwległy kraniec stajni, gdzie w czwartym boksie od końca stał Kandersteg.
Widziałem, jak ten jasny kasztan poruszał się w boksie, kiedy Bert poprawiał mu słomę, szykując wygodne posłanie na noc. Odetchnąłem z ulgą i zasiadłem do dalszej obserwacji.
W stajni trwała zwykła, codzienna, niczym nie zakłócona rutyna. Obserwowałem Humbera, jak oparty na lasce dokonywał powolnej inspekcji stajni i podświadomie dotknąłem sińców, które zrobił mi dziś rano. Po kolei zamykały się drzwi boksów i gasły w nich światła, aż błyszczało tylko jedno okno, ostatnie w prawym rzędzie boksów, okno kuchni stajennych. Odłożyłem lornetkę, wstałem i przeciągnąłem się.
Jak zwykle na wrzosowiskach, powietrze nie stało nieruchomo. Nie był to wiatr, ledwie lekka bryza, jakby zimny prąd owiewający wszystko, co znajdzie na swej drodze. Aby uchronić się od tego przejmującego przenikania, zbudowałem prymitywną barykadę z motocykla i czegoś w rodzaju półki z gałązek wrzosowych od strony drogi. W cieniu tej kryjówki siedziałem na walizce, owinięty w koc i uważałem, że jest mi znośnie ciepło i wygodnie.
Spojrzałem na zegarek. Dochodziła ósma. Była piękna, jasna noc, niebo rozświedała biała poświata gwiazd. Ciągle jeszcze nie nauczyłem się rozpoznawać gwiazdozbiorów północnej półkuli, z wyjątkiem Wielkiej Niedźwiedzicy i Gwiazdy Polarnej. A także błyszczącej Wenus. Szkoda, że nie pomyślałem o kupieniu mapy nieba dla zabicia czasu.
W dole na podwórzu otworzyły się drzwi kuchni, wypuszczając podłużną świetlną smugę. Przez kilka sekund widoczna w niej była sylwetka Cecila, potem wyszedł i zamknął za sobą drzwi, w ciemności nie mogłem go widzieć. W drodze do butelki, bez wątpienia.
Zjadłem trochę pasztecików, a po chwili tabliczkę czekolady.
Czas płynął. Nic się nie działo w stajni Humbera. Czasami drogą za mną przejeżdżał samochód, ale żaden się nie zatrzymał. Zrobiła się godzina dziewiąta. Pułkownik Beckett jadł kolację w swoim klubie, zdążyłbym pewnie spokojnie pojechać i zatelefonować do niego. Wzruszyłem ramionami w ciemności. Tak czy inaczej, jutro rano dostanie mój list.
Drzwi kuchni otworzyły się znowu, wyszło z nich dwóch czy trzech stajennych, którzy oświetlając sobie drogę latarką udawali się do prymitywnej ubikacji. Na górze na stryszku z sianem widoczne było niewyraźne światło, przeciskające się przez połowę okna nie zaklejoną brązowym papierem. Pora spać. Cecil wtaczał się do kuchni przytrzymując się framugi drzwi, by nie upaść. Światło na dole zgasło, a po chwili także i światełko na górze.
Mijały godziny, noc stawała się coraz głębsza. Wzeszedł księżyc i świecił jasno. Patrzyłem na rozległe prastare wrzosowisko i niezbyt oryginalne myśli chodziły mi po głowie, myśli o tym, jak piękna jest ziemia i jak złe są małpie stworzenia, które ją zamieszkują. Chciwy, niszczycielski, niedobry, żądny władzy, stary homo sapiens. Sapiens znaczy mądry, dyskretny, rozumny. Co za dowcip. Tak wspaniała planeta powinna urodzić zdrowszą rasę, o łagodniejszej naturze. Tworzenie ludzi typu Adamsa i Humbera trudno było uznać za oszałamiający sukces.
Zjadłem jeszcze trochę czekolady, wypiłem wodę i przez jakiś czas myślałem o mojej farmie hodowlanej piekącej się w słońcu kilkanaście tysięcy kilometrów stąd. Czekało tam na mnie rozsądne, uporządkowane życie, kiedy już zakończę siedzenie na zimnych wzgórzach w środku nocy.
W miarę upływu czasu zimno wślizgiwało się pod koc. Nie było to jednak gorsze od temperatury w sypialni Humbera. Ziewnąłem, przetarłem oczy i zacząłem liczyć, ile sekund dzieli mnie jeszcze od brzasku. Jeżeli słońce wstaje (zgodnie z zapowiedziami) za dziewięć siódma, to będzie 113 razy 60 sekund, czyli 6780 uderzeń do czwartku. A jak wiele do piątku? Zrezygnowałem z rachunków. Niewykluczone, że będę jeszcze w piątek siedział na wzgórzu, ale przy odrobinie szczęścia będzie tu przysłany przez Becketta kompan, który uszczypnie mnie, kiedy coś się zacznie.
O szóstej piętnaście w pomieszczeniu stajennych znów zapaliło się światło i stajnia obudziła się. Pół godziny później pierwsza tura koni wyjechała ze stajni drogą do Posset. W czwartki nie było galopów na wrzosowiskach. Dzień treningu na drodze.
Jeszcze niemal zanim konie zniknęły z pola widzenia, na podwórze wjechał Jud Wilson swoim dużym fordem i zaparkował go obok szopy, w której stał furgon. Cass wyszedł mu na spotkanie i stali obaj rozmawiając przez kilka minut. Następnie obserwowałem przez lornetkę, jak Jud Wilson otwiera wielkie podwójne drzwi do szopy, a Cass zmierza prosto do boksu Kanderstega, czwarte drzwi od końca.
I już było po wszystkim.
Było po wszystkim bardzo zgrabnie. Jud Wilson wycofał furgon na środek podwórza i opuścił rampę. Cass poprowadził konia prosto do furgonu i po minucie pomagał podnieść i zamknąć rampę. Wtedy nastąpiła króciutka pauza, podczas której stali obaj patrząc w stronę domu, gdzie niemal natychmiast pojawił się kulejący Humber.
Cass stał przyglądając się, jak Humber i Jud Wilson wsiadają do szoferki. Furgon wytoczył się z podwórza. Cały załadunek zajął zaledwie pięć minut.
Przez ten czas rzuciłem koc na walizkę i odsunąłem gałęzie z motocykla. Lornetkę zawiesiłem na szyi i wsunąłem pod kurtkę skórzaną. Założyłem kask, gogle i rękawice.
Читать дальше