To było kłopotliwe pytanie. Jerry podniósł głowę i zapomniał zaznaczyć palcem miejsce w komiksie.
– Nie chciałem, żeby szef wiedział, że ciągle tam jestem, rozumiesz? Już dawno powinienem skończyć tego wierzchowca…
– Jasne, ale wszystko było w porządku. Nie złapali cię. Wyszczerzył zęby i pokręcił głową.
– Co mówili? – zaryzykowałem.
– Byli wściekli o Mickeya. Mówili, że muszą zaraz zacząć z następnym.
– Z czym następnym?
– Nie wiem.
– Mówili jeszcze coś?
Drobna szczupła twarz Jerry’ego zasępiła się. Chciał mi się przypodobać – wiedziałem, że ten wyraz twarzy oznacza u niego bardzo intensywne myślenie.
– Pan Adams mówił, że byłeś już przy Mickeyu za długo… i szef powiedział, że to źle… że to duży… o… że to duże ryzyko, i że byłoby lepiej, żebyś odszedł, a pan Adams powiedział, że tak, i żeby to zrobić jak najszybciej, i zrobimy następnego, jak tylko on odejdzie. – Jerry’emu aż triumfalnie zamigotały oczy po tym długotrwałym wysiłku.
– Powtórz to jeszcze raz – poprosiłem. – Ten ostatni kawałek. Jedyna rzecz, do jakiej Jerry był zdolny, w wyniku długiej praktyki z komiksami, to uczenie się na pamięć ze słuchu. Powtórzył więc posłusznie:
– Pan Adams powiedział, żeby zrobić to jak najszybciej, i będziemy mogli robić następnego, jak tylko on odejdzie.
– Co byś chciał najbardziej na świecie? – zapytałem.
Jerry najpierw był zaskoczony, potem zamyślił się, a wreszcie na jego twarzy pojawił się marzycielski wyraz.
– No więc?
– Kolejkę. Taką, co się nakręca. Wiesz. I z torami, ze wszystkim. I sygnał… – zamilkł raptownie.
– Będziesz ją miał. Tak szybko, jak tylko będę mógł ją dostać. Jerry otworzył usta.
A ja dodałem szybko:
– Jerry, ja stąd odchodzę. Nie mógłbyś zostać, gdyby pan Adams zaczął cię bić, prawda? Więc ja będę musiał odejść. Ale przyślę ci kolejkę. Nie zapomnę o tym, obiecuję.
Wieczór płynął jak tyle innych przedtem, wspięliśmy się po drabinie do naszych niegościnnych łóżek. Leżałem w ciemności z rękami założonymi pod głowę i myślałem o lasce Humbera opadającej jutro rano w jakieś miejsce mojego ciała. Zupełnie jak pójście do dentysty na plombowanie zęba. Oczekiwanie było gorsze od samego wydarzenia. Westchnąłem ciężko i zapadłem w sen.
Następnego dnia operacja „Eksmisja” rozwijała się zgodnie z przewidywaniami.
Kiedy po długim treningu zdejmowałem siodło z Dobbina, Humber wszedł za mną do boksu, a jego laska wylądowała z głuchym dźwiękiem na moich plecach.
Upuściłem siodło, które spadło akurat w świeżą kupkę końskiego gnoju, i odwróciłem się.
– Co złego zrobiłem, proszę pana? – zapytałem zbolałym głosem. Uważałem, że równie dobrze mogę mu utrudnić zadanie, ale miał gotową odpowiedź.
– Cass mówił mi, że spóźniłeś się do pracy w ubiegłą sobotę po południu. Podnieś to siodło. Co ty sobie myślisz?! Rzucać siodło w gnój!
Stał w rozkroku, mierząc oczami odległość.
W porządku, pomyślałem. Jeszcze tylko raz, i będzie dosyć.
Odwróciłem się i podniosłem siodło. Już miałem je w rękach i prostowałem się, kiedy uderzył mnie znowu, prawie dokładnie w to samo miejsce, tyle że dużo mocniej. Wypuściłem powietrze przez zęby.
Cisnąłem siodło z powrotem w gnój i krzyknąłem na niego:
– Odchodzę stąd. Natychmiast.
– Bardzo dobrze – powiedział zimno, z wyraźną satysfakcją. – Idź i pakuj się. Znajdziesz swoje papiery w kantorze. – Odwrócił się na pięcie i pokulał, zwycięsko zakończywszy sprawę.
Jakiż on był oziębły, pomyślałem. Pozbawiony wszelkich emocji, bezpłciowy, wyrachowany. Trudno wyobrazić go sobie zakochanego czy kochanego, odczuwającego litość czy żal, czy jakikolwiek rodzaj strachu.
Zgiąłem plecy z grymasem i postanowiłem zostawić siodło Dobbina tam, gdzie było, w gnoju. Przyjemny gest, pomyślałem. Zgodny z charakterem postaci, aż do gorzkiego końca.
Zdjąłem polietylenowy pokrowiec z motocykla i na wyłączonym silniku wyjechałem z podwórza. Wszyscy stajenni byli na treningu z trzecią turą koni, a po powrocie czekała ich jeszcze następna jazda.
Kiedy zastanawiałem się, jak sobie w pięciu dadzą radę z trzydziestoma końmi, napotkałem chłopaka o cwaniackim wyglądzie maszerującego pod górę do stajni Humbera z płóciennym workiem przewieszonym przez ramię. Jeszcze jeden. Kolejny rozbitek. Gdyby wiedział, dokąd naprawdę idzie, pewnie szedłby jeszcze wolniej.
Pojechałem do Clavering, ponurego górniczego miasta o nędznych, wąskich, opadających uliczkach, ożywionych jedynie chromem i szkłem w centrum handlowym. Stamtąd zadzwoniłem do londyńskiego domu Octobra.
Telefon odebrał Terence. Powiedział, że lord October jest w Niemczech, gdzie właśnie jego firma otwiera nową fabrykę. – Kiedy wraca?
– Zdaje się w sobotę rano. Wyjechał w niedzielę na tydzień.
– Czy weekend ma spędzić w Slaw?
– Chyba tak. Mówił, że z powrotem będzie leciał do Manchesteru i nie zostawił mi żadnych poleceń.
– Czy możesz znaleźć adresy i telefony pułkownika Becketta i pana Stuarta Macclesfielda?
– Proszę chwilę poczekać…
Słyszałem przewracanie kartek, potem Terence podał mi adresy i telefony. Zapisałem je i podziękowałem mu.
– Tu są ciągle pana ubrania – powiedział.
– Wiem – roześmiałem się. – Myślę, że niedługo zgłoszę się po nie.
Rozłączyliśmy się i próbowałem dodzwonić się do Becketta. Zimny oschły głos poinformował mnie, że pułkownika Becketta nie ma, ale o dziewiątej będzie na kolacji w swoim klubie i tam można go znaleźć. Okazało się też, że Stuart Macclesfield przebywał w sanatorium na rekonwalescencji po zapaleniu płuc. Miałem nadzieję, że uzyskam jakąś pomoc w śledzeniu stajni Humbera, i kiedy furgon z Kanderstegiem wyjedzie, ktoś pojedzie za nim. Jednak wyglądało na to, że będę musiał to zrobić sam, bo nie sądziłem, by miejscowa policja w ogóle uwierzyła w moją historię, czy przydzieliła mi kogoś do pomocy.
Uzbrojony w koc i dobrą lornetkę kupioną w lombardzie, zaopatrzony w paszteciki wieprzowe, tabliczki czekolady, butelkę wody vichy i kilka kartek papieru do pisania, przejechałem znów przez Posset i wyjechałem drogą przebiegającą ponad doliną, w której mieściła się stajnia Humbera. Zatrzymałem się w miejscu, które wypatrzyłem podczas poprzednich wypadów, sprowadziłem motocykl kawałek w dół na zarośnięte wrzosowisko, i znalazłem pozycję taką, żebym nie był widoczny z dołu dla przejeżdżających samochodów na linii horyzontu, skąd jednak mogłem patrzeć na stajnię Humbera przez lornetkę. Była godzina pierwsza i nic się tam nie działo.
Zdjąłem z bagażnika walizkę i usiadłem na niej, przygotowując się na dłuższe posiedzenie. Nawet jeżeli uda mi się połączyć z Beckettem o dziewiątej, i tak nie będzie mógł przysłać mi pomocy wcześniej niż następnego ranka.
Tymczasem należało napisać raport, znacznie pełniejszy, bardziej oficjalny i szczegółowy niż zapiski wysyłane z poczty w Posset. Wyjąłem papier i pisałem z przerwami przez całe popołudnie, uzupełniając tę pracę spojrzeniami przez lornetkę na stajnię Humbera. Jednak u Humbera nie działo się nic, poza zwykłą codzienną krzątaniną. Zacząłem tak…
„Lord October”
Pan Stuart Macclesfield.
Pułkownik Roderick Beckett.
Panowie, Poniższa relacja jest zebraniem faktów, które dotychczas wyszły na jaw w czasie śledztwa prowadzonego przeze mnie na wasze zamówienie, a także wniosków, jakie wydają się z nich wynikać.
Читать дальше