Chociaż spodziewałem się, że Kandersteg wieziony będzie na północ albo na zachód, to jednak odczułem ulgę, kiedy oczekiwania moje okazały się słuszne. Furgon skręcił gwałtownie na zachód i posuwał się przeciwległym krańcem doliny, wzdłuż drogi, która krzyżowała się z tą, przy której czuwałem.
Wyprowadziłem motocykl na drogę, zapaliłem go i porzuciwszy trzecią już partię ubrań (tym razem z przyjemnością, ruszyłem z pewnym pośpiechem w stronę skrzyżowania. Tam, w bezpiecznej odległości około pół kilometra, obserwowałem, jak furgon zwalnia, skręca na prawo, na północ i przyspiesza.
Przykucnięty w rowie przez cały dzień obserwowałem, jak Adams, Humber i Jud Wilson doprowadzają Kanderstega do szaleństwa. To było nikczemne.
Środki, jakimi się posługiwali, były w zasadzie tak proste jak i sam plan, a polegały głównie na specjalnym zaaranżowaniu dwuakrowego pola.
Wąski wysoki żywopłot dokoła całego pola okolony był na wysokości ramienia mocnym drutem, ale bez kolców. Około pięćset metrów dalej był drugi płot, zbudowany solidnie ze słupów i palików, które nabrały przyjemnego szarobrązowego koloru. Na pierwszy rzut oka przypominało to wystrój spotykany w wielu stadninach, gdzie młode zwierzęta chroniono przed zrobieniem sobie krzywdy na drucie przez wewnętrzny drewniany płot ochronny. Ale kąty tego wewnętrznego ogrodzenia były zaokrąglone, tak że między zewnętrznym i wewnętrznym płotem powstawała w istocie jakby miniatura toru wyścigowego.
Wszystko to wyglądało niewinnie. Pole dla młodych zwierząt, miejsce treningu dla koni wyścigowych, paradny ring – co kto woli. Z szopą na wyposażenie ustawioną w jednym kącie za furtką. Rozsądne. Zwyczajne.
Pół klęczałem, pół leżałem w rowie melioracyjnym biegnącym wzdłuż żywopłotu, w pobliżu końca jednego z dłuższych boków pola, oddalony od szopy, która znajdowała się w przeciwległym kącie po lewej stronie, o jakieś sto metrów. Przycięte wierzchołki żywopłotu leżały na ziemi, co stanowiło dobry kamuflaż dla mojej głowy. Około czterdziestu centymetrów nad ziemią wznosił się prosto bezlistny głóg, wysoki i cherlawy, równie kryjący jak sitko. Jednak uważałem, że dopóki pozostanę absolutnie nieruchomo, szanse zauważenia mnie są nikłe. W każdym razie, chociaż byłem zdecydowanie za blisko, żeby było to bezpieczne, za blisko nawet, bym musiał używać lornetki, nie było innego miejsca, gdzie mógłbym się w jakikolwiek sposób ukryć.
Za przeciwległym końcem płotu i na końca pola po mojej prawej stronie wznosiły się gołe wzgórza, za mną leżało szerokie, otwarte pastwisko o powierzchni co najmniej trzydziestu akrów, a strona zasłonięta od drogi przez krzaki iglaste znajdowała się dokładnie na linii wzroku Adamsa i Humbera.
Przedostanie się do rowu znaczyło opuszczenie niewystarczającej osłony ostatniego spłaszczonego ramienia wzgórza i przejście piętnastu metrów przez otwarte torfowisko w momencie, kiedy nie było widać żadnego z mężczyzn. Jednak odwrót zapowiadał się mniej ekscytująco, ponieważ wystarczyło tylko poczekać, aż zrobi się ciemno.
Furgon zaparkowany był obok szopy i niemal w tym momencie, w którym przedostałem się na moją pozycję, usłyszałem stuk podków po rampie, kiedy wyładowywano Kanderstega. Jud Wilson poprowadził go przez bramę na trawiasty tor. Adams poszedł za nim, zamknął bramę, odczepił ruchomą część wewnętrznego płotu i umocował ją w poprzek toru, tworząc barierę. Ominąwszy Juda i konia zrobił to samo z inną częścią płotu o parę metrów dalej, w wyniku czego Jud i Kandersteg stali teraz w maleńkiej zagrodzie w rogu. Zagrodzie, z której były trzy wyjścia: brama prowadząca na pola i bariery, które niby szlabany zamykały dwie strony.
Jud puścił konia, który spokojnie zaczął skubać trawę, a sam wraz z Adamsem wyszedł z zagrody i udali się do szopy. Szopa, zbudowana z surowego drewna, skonstruowana była jak stojący luzem pojedynczy boks, z oknem i podzielonymi drzwiami; przypuszczałem, że tu właśnie Mickey spędził większość tych trzech dni, kiedy wywieziony był ze stajni.
Z szopy przez jakiś czas dochodziło stukanie i dzwonienie, ale ponieważ widziałem jedynie jej drzwi pod pewnym kątem, nie mogłem dostrzec, co się dzieje w środku.
Wszyscy trzej mężczyźni wyszli w końcu z szopy. Adams obszedł ją i ukazał się z drugiej strony; wchodził na wzgórze. Szybkim krokiem dotarł na sam szczyt i stał rozglądając się po okolicy.
Humber i Wilson weszli przez bramę do ogrodzenia, niosąc aparat, który wyglądał jak odkurzacz, cylindryczny zbiornik z wężem przyczepionym do jednego końca. Postawili zbiornik na ziemi w kącie, a Wilson trzymał wąż. Kandersteg, spokojnie skubiący trawę w pobliżu, podniósł głowę i spojrzał na nich niezbyt zaciekawiony i pełen ufności. Znów pochylił się, by jeść.
Humber przeszedł kilka kroków do miejsca, gdzie ruchoma część bariery przymocowana była do żywopłotu, zdawał się coś sprawdzać, potem wrócił i stanął obok Wilsona, który patrzył w górę w stronę Adamsa.
Na szczycie wzgórza Adams zdawkowo machnął ręką.
W rogu ogrodzenia Humber podniósł rękę do ust. Byłem zbyt daleko, by dostrzec gołym okiem, czy trzyma coś w dłoni. Ale chociaż mimo najszczerszych starań nie mogłem usłyszeć żadnego dźwięku, nie było miejsca na wątpliwości. Kandersteg podniósł głowę, zastrzygł uszami i spojrzał na Humbera.
Z węża w ręku Wilsona buchnął nagle płomień. Skierowany był za konia, ale jednak przestraszył go mocno. Kandersteg przysiadł na tylnych nogach, uszy położył po sobie, wtedy Humber poruszył ręką i ruchoma bariera, uwolniona przez rodzaj automatu, otworzyła się, wypuszczając konia na tor.
Nie trzeba go było zachęcać, galopował dokoła toru, ślizgając się na zakrętach, zawadzając o wewnętrzny płot, przeleciał jak burza o trzydzieści metrów od mojej głowy. Wilson otworzył drugą barierę i wraz z Humberem wyszedł za bramę. Kandersteg wykonał dwa okrążenia na pełnej szybkości, zanim jego wyciągnięta szyja powróciła do bardziej normalnej pozycji, a jego rozszalałe tylne nogi podjęły bardziej naturalny rytm zwykłego galopu.
Humber i Wilson przyglądali mu się stojąc za bramą, a tymczasem Adams schodził ze wzgórza, by się do nich przyłączyć.
Pozwolili koniowi zwolnić i zatrzymać się, co zrobił zresztą z mojej prawej strony, dokładnie po wykonaniu trzech i pół okrążenia. Wtedy Jud Wilson nie spiesząc się zamknął znów jedną z barier i trzymając w jednej ręce laskę, a w drugiej szpicrutę, zaczął popędzać konia przed sobą do kąta; Kandersteg niechętnie stąpał naprzód, niepewny, zlany potem, nie dawał się złapać.
Jud Wilson wykręcił młynka laską i szpicrutą i twardo parł do przodu. Kandersteg minął tor na wysokości mojej pozycji, jego kopyta szeleściły w krótko przyciętej trawie, aleja nie patrzyłem już dłużej. Ukryłem twarz w gałęziach żywopłotu; to zachowanie nieruchomej pozycji sprawiało mi ból. Sekundy mijały niby godziny.
Rozległ się szelest nogawki ocierającej się o nogawkę, słaby odgłos stąpania na torfowisku, strzał rzemienia szpicruty… ale nie nastąpił po tym pełen oburzenia ryk. Nie zostałem odkryty. Odgłos kroków oddalał się.
Mięśnie, gotowe już wyrzucić mnie z rowu i pchnąć w stronę ukrytego motocykla, rozluźniły się stopniowo. Otworzyłem oczy i spojrzałem na masę liści tuż koło mojej twarzy, przełknąłem trochę śliny. Ostrożnie, centymetr po centymetrze podniosłem głowę i spojrzałem na tor.
Koń doszedł do bariery, a Jud zamykał właśnie za nim drugą, tak że znów uwięziony został w niewielkiej zagrodzie. I tam trzej mężczyźni zostawili go na około pół godziny. Sami poszli znów do szopy, gdzie nie mogłem ich widzieć, pozostawało mi tylko czekać, aż znów się ukażą.
Читать дальше